W 1989 r. władza miała nadzieję, że kłócąca się opozycja nie będzie  w stanie wygrać wyborów. Władza miała rację w jednym – nie było mowy, żeby powstały wspólne listy wszystkich sił, których korzenie tkwiły w „Solidarności”. Myliła się jednak wieszcząc ich wyborczą porażkę, już

przecież wszystkie sondaże, przeprowadzane na polecenie KC PZPR, mówiły jedno: Polacy mają komuny dość.

Niektórzy z solidarnościowych liderów, choć jednym tchem wymieniają efekty zmiany systemu (np. UE, Schengen, NATO) zastanawiają się jednak, czy po 20 latach mają się z czego cieszyć.

Wałęsa odbiera Milczanowskiego z więzienia

Według Jana Tarnowskiego, szczecińskiego opozycjonisty, pierwsza połowa lat 80. po wprowadzenie stanu wojennego, wyglądała tak: marazm, topniejące szeregi opozycji, brak pomysłu na to, co dalej. Wszystko miało zmienić się z chwilą wyjścia z więzienia Andrzeja Milczanowskiego, przywódcy stoczniowego strajku z grudnia 1989 r.

- Milczanowski zbudował wyjątkową w skali kraju strukturę podziemną: Rada Koordynacyjna „Solidarności” Pomorza Zachodniego oparta na komitetach podziemnych „S” największych zakładów pracy. W ludziach obudził się duch walki, zaczęły wychodzić podziemne pisma, widać było aktywizację działalności politycznej. Kiedy w marcu 1989 r. powstał Obywatelski Komitet Porozumiewawczy zaczął przyciągać wiele środowisk. Wraz z działaczami terenowymi do wyborów pracowało w nim cztery tysiące ludzi.

Według  Stanisława   Kocjana, innego szczecińskiego opozycjonisty, liderem opozycji na Pomorzu Zachodnim powinien być nie Milczanowski, a Marian Jurczyk, przywódca szczecińskiego Sierpnia ’80, wybrany na I zjeździe związku.

- Wszystko zmieniło się z chwilą, gdy Wałęsa osobiście odebrał Milczanowskiego z wiezienia – był to jedyny więzień polityczny dla którego zrobił wyjątek. Widziałem potem takie zdjęcie z Gdańska, z tamtego okresu: Milczanowski z krzyżem na pierwszym planie, a za nim Wałęsa z księdzem Jankowskim. Oho, pomyślałem, oto mamy namaszczenie lidera „Solidarności” w Szczecinie.

Poczuliśmy się jak dupki

Środowisko Mariana Jurczyka nigdy z tym się nie pogodziło. Przecież blisko Wałęsy działała projurczykowska  Grupa Robocza Komisji Krajowej.

- Zajmowaliśmy się problemami pracowniczymi i socjalnymi – mówi Grzegorz Durski do dziś związany z Jurczykiem. - Przez Wałęsę byliśmy uznawani aż do sierpnia 1988.

Potem powstał jurczykowski Tymczasowy Zarząd Regionu. Wiosną ’89 Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny NSZZ „S” (powstał po strajkach 1988) postawił warunek: idziemy razem do wyborów jeśli komisje zakładowe związane z TZR zarejestrują się w MKO.

- Dla nas to było upokarzające – przyznaje Kocjan. – Przecież nie można ludzi przestawiać jak dupków na szachownicy.

Według Przemysława Fenrycha, opozycjonisty związanego ze Szczecińskim Klubem Katolików, od początku nie było mowy o współpracy grup Milczanowskiego i Jurczyka.

- Próbowaliśmy z Mieczysławem Ustasiakiem (późniejszym przewodniczący OKP) doprowadzić do połączenia obu środowisk, ale nie było mowy. Różnice polegały głównie na tym, że Jurczyk zamierzał trwać i czekać, żądał jedynie odwieszenia związku, czyli anulowania decyzji władz, które zapadły z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. Krąg Milczanowskiego natomiast próbował wykorzystywać luki w systemie prawnym, stąd próby rejestracji komisji zakładowych NSZZ „S” od nowa. Wiem jedno: strajki w 1988 r. przebiegły bez Jurczyka.

Do dziś istnieje spór, co wydarzyło się w sierpniu 1988 r. Jurczyk twierdzi, że próbował wywołać strajk w stoczni szczecińskiej, był też gotów przyłączyć się do strajku w porcie, ale mu nie pozwolono. Natomiast Edward Radziewicz, przywódcza strajku w porcie utrzymuje, że wręczał Jurczykowi biało-czerwoną opaskę strajkową, ale ten jej nie przyjął.

Rewolucja i jej przywódcy

- Kiedyś próbowałem przekazać przedstawicielstwo w Tymczasowej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność” i zasoby, którymi dysponowałem, Jurczykowi. Nie chciał – mówi Milczanowski.

- Przez trzy godziny spacerowaliśmy w Lasku Arkońskim z Andrzejem Milczanowskim i ten zniechęcał mnie do wejścia do TKK mówiąc, że jestem zbyt znany i SB nie da mi spokoju – mówi Marian Jurczyk.

- Milczanowski próbował kiedyś przekonać, że Jurczyk nie nadaje się na przywódcę, że jego energia dawno już się wyczerpała  Zgoda, powiedziałem, ale skoro Jurczyk został wybrany na legalnym zjeździe, to teraz powinien na zjeździe zostać odwołany, a jego następca wybrany w sposób demokratyczny. Takie są zasady – utrzymuje Kocjan. O podobnej rozmowie z Milczanowskim wspomina Durski.

- Rozmów na temat Jurczyka nie przypominam sobie – twierdzi Milczanowski. – Ile lat może trwać kadencja władz? I o jakich strukturach mówimy? Wielu działaczy po stanie wojennym z Krajowej Komisji związku wyjechało za granicę, za granicę wyjechali również szefowie kilku znaczących komisji zakładowych w Szczecinie. Nowa sytuacja wyzwala nowe aktywności, wiadomo przecież, kto co tak naprawdę wtedy robił. Niedawno Leszek Moczulski powiedział, że sytuacja rewolucyjna legitymizuje nowych przywódców. I tak było.

Jesienią 1989 r. Andrzej Milczanowski zrzekł się wszystkich funkcji w Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ „S i MKO.  Stwierdził, że jego cel życiowy został osiągnięty.

SB na podsłuchu

Według otoczenia Mariana Jurczyka, przywódca Sierpnia 80 w drugiej połowie lat 80 był marginalizowany. Jeszcze wcześniej, gdy siedział w więzieniu, znaczący działacze opozycyjni mieli namawiać go do wyjazdu za granicę.

- Wałęsa nie chciał radykała, który w 1981 r. w Trzebiatowie rzucił nie tylko pamiętny wierszyk o komunistach na drzewach, ale także kilka słów o żydowskim otoczeniu Wałęsy - twierdzi Kocjan.

- Już wtedy Jurczyk, obok Anny Walentynowicz, Andrzeja i Joanny Gwiazdów, zaliczany był do tzw. ekstremy – podtrzymuje Durski.

Jurczyka nie było wśród zaproszonych do okrągłego stołu. Dziś mówi, że zaproszenie by przyjął.

- Zawsze uważałem, że lepiej rozwiązywać problemy, niż strzelać do ludzi. Ale nikt mnie nawet nie poinformował o przygotowaniach do okrągłego stołu. Mimo, że byłem wtedy w USA, przyjechałbym. Może wyszedłbym z obrad, bo doszło do zdrady wartości sierpniowych? – rozważa Jurczyk.- Myśleliśmy o innej Polsce. Uważam, że po tych 20 latach nie ma się z czego cieszyć.

- W mojej pamięci wiosna 1989 r. to była najpierw eksplozja nadziei, a potem radości i dogłębne przekonanie, że daliśmy komunistom w tyłek – wspomina Fenrych. – Najpierw marudziliśmy, że władza dała za mało czasu na przygotowanie do wyborów – zaledwie dwa miesiące! Ale wykonaliśmy niesamowitą robotę w terenie, przekonując ludzi do głosowania na Solidarność” – wzięliśmy wszystko, co mogliśmy wziąć, mając świadomość, że siłę mają oni.

- Wzięliśmy całą pulę, przeszli wszyscy, którzy mieli zdjęcie z Wałęsą, oprócz Piotra Baumgarta – wylicza Milczanowski. –. Ale wiedzieliśmy, że władza jest na łopatkach, że oni są psychicznie trafieni. Skoro nawet Kiszczak przegrał, bo go swoi uważali za zdrajcę, to co mogło się stać? Oczywiście słyszeliśmy o tych jednostka MSW, postawionych w stan gotowości itd. A skąd to wiedzieliśmy? My też mieliśmy przecieki z tamtej strony i to już od dłuższego czasu. Dysponowaliśmy na przykład nagraniami z telekonferencji wiceszefa MSW, generała Władysława Pożogi z okresu przed powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego, na których mówił, że akta tajnych współpracowników trzeba zniszczyć. Dzięki wtyczkom wiedzieliśmy, że w Szczecinie ma zostać przeprowadzona prowokacja.  Udało się jej zapobiec.

Co z tą datą?

Niezależnie od losów i opinii liderów „Solidarności” Polska świętuje dziś zwycięstwo: upadek komunizmu, powstanie III RP – po raz pierwszy od 1989 r.

Może dlatego, że to pierwszy raz, powstał zamęt w głowach rodaków – niektórzy o dacie przypomnieli sobie dopiero teraz, inni twierdzą, że chyba nie jest taka ważna, skoro przez lata o święto nie upominał się nikt. Brak promocji na zewnątrz spowodował, że Europę trzeba dziś przekonywać, iż naprawdę „zaczęło się w Polsce”. Dwudziestoletnie zaniedbanie spowoduje, że straty w zbiorowej pamięci trzeba będzie odrabiać przez następne dwadzieścia lat, a może i dłużej.

Dlaczego tak się stało?

- Może dopiero zbudziliśmy się – zastanawia się Milczanowski. – Żeby tylko nie wyszło teraz tak, że wielu półliderów, którzy stali się liderami całkiem niedawno, zawłaszczy tę datę. Wtedy, dzień po wyborach widziałem, że nagle przy nas pojawili się ludzie, którzy po prostu mieli nosa – czuli zmiany i choć dołączyli minutę po dwunastej, liczyli na profity. Czym wtedy ryzykowali? Wrzuceniem kartki do urny? Dlatego dla mnie ważniejszą datą, oznaczającą przełom, jest sierpień ‘88, bo jeszcze wtedy istniało realne ryzyko.

- A dla mnie świętem jest 4 czerwca i uważam, że jest się z czego cieszyć – mówi Kocjan. – Dla samego faktu, że Polska wyzwoliła się spod sowieckiej łapy, warto było robić to wszystko. Dla mnie świętem nie jest okrągły stół, bo nie było przy nim pełnej reprezentacji „Solidarności”, ale dzień wyborów, kiedy stało się jasne, że Polska nie jest ich, tylko nasza. Okazało się, że jestem w końcu u siebie.