Dzień po opublikowaniu przez gazety nieznanej listy z nazwiskami ofiar z Charkowa, w mieszkaniu Ewy Gruner, szefowej Stowarzyszenia Katyń, zadzwonił telefon.

- Nazywam się Maria Meysztowicz. Szymon Meysztowicz,

który jest na tej liście, był stryjecznym bratem mojego teścia. Szymon żyje i mieszka w Australii - odezwał się w słuchawce energiczny głos.

Odnaleziony

W Charkowie w latach 1995-96, w czasie prac ekshumacyjnych prowadzonych przez polskie ekipy, odkryto 75 masowych grobów. W 15 znajdowały się ciała oficerów ze Starobielska i innych obozów, łącznie około 4400 osób. Na podstawie znalezionych w kieszeniach ich mundurów przedmiotów i zapisków, udało się zidentyfikować większość ofiar. Ich nazwiska znajdowały się też w spisach komendanta bloku, dowódców. Podpisane były menażki, papierośnice, książki. Wśród nazwisk było około 30, których nie ma na żadnych opublikowanych po latach listach Starobielska, Ostaszkowa, Charkowa, czy ukraińskiej. Wiadomo, że jeszcze ok. 3800 nazwisk znajduje się na liście białoruskiej, której Białoruś wciąż nie chce polskiej stronie udostępnić.

W grobie w Charkowie znaleziono m.in. kalendarzyk kieszonkowy ppor. Alojzego Babińskiego. Pisał o wszystkim, co działo się w obozie o kąpieli, nabożeństwie, o tym, kto przybył kolejnym transportem. W kalendarzyku znajduje się zapis, że 3 lipca 1942 r. ma spotkać się z Szymonem Meysztowiczem na stacji w Rymszanach. Oficerowie wyznaczyli datę, przypuszczając prawdopodobnie, że do tego czasu wojna już dawno się skończy. Do spotkania nigdy nie doszło. Babiński, rozstrzelany, spoczął w zbiorowej mogile, która pozostala bezimienna przez kilkadziesiąt lat. Losy Meytowicza długo były nieznane. Ci, którzy znaleźli kalendarzyk wierzyli, że jest on jedną z niezidentyfikowanych ofiar.

Róże od niemieckiego  generała

Szymon Meysztowicz odnalazł się w Australii. Kiedy kilka lat temu przyjechał do Szczecina, w wywiadzie radiowym opowiadał o swoich losach.
- Meyszty, majątek rodzinny, leżał 120 km na północ od Wilna. Tysiące hekatrów błota, 400 ha uprawnej ziemi, foolwarki, łąki. W czasie wojny, nasz dwór zajął niemiecki generał. Kiedy urodziłem się 5 listopada 1916 r. przysłał mojej matce bukiet róż, oczywiście zerwanych w naszym ogrodzie.

Meysztowicze na czas wojny przenoszą się do Wilna. Szybko okazuje się to dobrym pomysłem. Wojna trwa nadal, po "cudzie nad Wisłą" i odwrocie Armii Czerwonej Meyszty zostają doszczętnie zrujnowane. Po powrocie rodzina znajduje na ścianach salonu rysunki strzelających bolszewików i armat.

Przez 20 lat majątek rozkwita. Rozkwita także rodzina. Jeden z jej członków, Jan Meysztowicz pracuje w dyplomacji, inny jest wysoko postawionym dostojnikiem kościelnym w Rzymie. Najsłynniejszy, Aleksander Meysztowicz, piastuje urząd senatora.
Od początku 1939 r. wiadomo, że wojna jest właściewie nieunikniona.

- Od wystąpienia Becka w Sejmie, kiedy jasno określił niezłomne stanowisko wobec Niemiec, zaczęliśmy czekać na mobilizację - opowiada Szymon Meysztowicz. - 26 sierpnia, kiedy zmierzałem kłusem do domu, zauważyłem, że ktoś pędzi na koniu galopem. Zdziwiło mnie to, bo w naszych okolicach raczej nikt nigdzie się nie spieszył. Jeździec pomknął dalej. Na wierzbie zobaczyłem papier z napisem: mobilizacja.

Od Starobielska do Komi

Oddziały, do których trafia Szymon Meysztowicz, czekają na rozkazy w Wilnie. Ruszają pod Białystok, na Prusy, potem zawracają do Lwowa. 17 września żołnierze śpiący w Jezioranach (czy Jeziornach) budzą się otoczeni przez sowiecki pułk. Lufy sowieckich czołgów są skierowane w pociągi polskiego wojska. Nie wiedzą, co się dzieje, czy Sowieci to przyjaciel, czy wróg.

- Kiedy pędzili nas pod strażą, udało mi się odskoczyć - wspomina Meysztowicz. - Doszedłem do polskiego wojska. Pytałem przede wszystkim, co się dzieje: czy są jeszcze jakieś szanse na zwycięstwo, czy nastąpił już koniec świata. Trafiłem do dużej grupy kawalerii po dwództwem generała Kleeberga. A potem przyszedł rozkaz, żeby się poddać.

Żołnierze mają wrócić do domów i czekać na rozwój wydarzeń. Na węzłowych stacjach kłebią się tłumy wojska i cywilów, uciekinierów z Zachodu. Na dworzec wchodzą sowieccy żołnierze z karteczkami. Czytają nazwiska. Wśród nich jest nazwisko Meysztowicza. Zgłasza się i wsiada do wskazanego pociągu. Stacją docelową jest Starobielsk. Stary klasztor, przez który przechodzi ok. 8 tys. polskich oficerów. Są wywożeni grupami w nieznanym kierunku. Podchorążowie, wśród których jest też Szymon Meysztowicz, zostają uznani za podoficerów. Pochodzący z terenów zajętych przez Litwę, trafiają do litewskiego więzienia w Grodnie, potem w Solecznikach. Meysztowicz przedstawia się jako Wojnatowicz co prawdopodobnie ratuje mu życie. Wypuszczają go. Wkrótce ponownie zostaje aresztowany. Wyrok: pięć lat ciężkich robót w Komi. Pracuje przy wyrębie lasu.

Ważniejsze niż honor

- Zaprzyjaźniłem się z Rosjanami, prostymi ludźmi. Przeżyłem dzięki nim, bo to oni nauczyli mnie, jak operuje się siekierą, piłą. Widziałem w nich godność. Zupę, która pozwalała przeżyć, jadło się z dużej wspólnej drewnianej miski. Godne zachowanie polegało na tym, żeby jeść spokojnie, nie spieszyć się, czekać na swoją kolejkę, żeby każdemu przypadła należna mu porcja. Oni nigdy się nie spieszyli.
Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski i ogłoszonej amnestii, Meysztowicz rusza w drogę powrotną. Ma szczeście, jego pociąg mija ten, którym jadą żołnierze Andersa. W ostatniej chwili przeskakuje do nich.

W Anglii kończy szkołę pilotażu. Przez rok jest instruktorem, potem trafia do polskiego dywizjonu. Po Jałcie żołnierze mówią, że do Polski nie ma po co wracać.

- To był taki drugi moment załamania, po pierwszym, jaki nastąpił w 1939 r. W 1945 r. przeszła seria samobójstw wśród żołnierzy na emigracji. Tracili poczucie sensu walki. Cały czas wierzyliśmy, że pewne wartości będą górą. Dyscyplina i przywiązanie do wartości były ważniejsze nawet, niż honor.

Powroty

Wie, że do Polski nie wróci, przynajmniej nie prędko. W Anglii kończy szkołę budownictwa. Wyjeżdża do Australii, gdzie jest możliwość znalezienia pracy.

Po raz pierwszy w znajome miejsca przyjedzie w 1959 r. Podróżuje po Polsce, odwiedza Litwę, choć ma wyraźny zakaz odwiedzania Wilna i Kowna.

- Przeszedłem przez nasz majątek w Meysztach. Dwór był częściowo spalony, przebudowany. Mała dziewczynka, którą spotkałem, bawiła się na podwórku w kolczykach mojej babki. Jak się później okazało, ludzie mieli wiele przedmiotów ukradzionych z grobów mojej rodziny. Cmentarz był zrujnowany, traktorem rozjeżdżano nagrobki. Gospodarstwo było podzielone na małe działki i ludzie żyli na nich jakoś tak nędznie. Było już dawno po okresie, kiedy powinien być skoszony jęczmień, a wciąż jeszcze stał na polu. Widać było, że nie ma tam gospodarza.
Szymon Meysztowicz co jakiś czas przyjeżdża do Polski. Kiedyś zawiózł do Meyszt swoich trzech synów. Pokazał im kaplicę Meysztowiczów na cmentarzu w Wilnie.

*

- Zaraz po ukazaniu się listy ofiar w prasie, napisałam o tym do Szymona. Odpowiedź jeszcze nie nadeszła - mówi Maria Meysztowicz. - Opowiedziałam też o zdarzeniu jego żonie, Mirze Stanisławskiej-Meysztowicz, która w Polsce bywa często, jest zaangażowana w akcję Sprzątania Świata. Nic nie mówiła na temat przeszłości. Powiem szczerze, że my, którzy przeszliśmy tyle, staramy się od bolesnych wspomnień uciekać. Teraz czekam na odpowiedź od Szymona.