Album jest brązowy, stary, dość ciężki, ozdobiony na wierzchu odznaką z harcerską lilijką. Ktoś wtedy namówił ojca, aby zebrał w jednym miejscu pamiątki po córce, żeby niczego nie zapomnieć. Zdjęć było nawet sporo, bo akurat kilka miesięcy wcześniej Bronek kupił aparat fotograficzny i uwieczniali się, gdzie tylko się dało.
 Skąd mogli wiedzieć, że po 17 grudnia 1970 r., będą fotografować ściany własnego mieszkania z dziurami po kulach, a przede wszystkim zaznaczone kredą miejsce na podłodze, gdzie leżała zabita Jadwisia, leżące na kanapie roztrzaskane fragmenty jej czaszki i skrwawione włosy? Zamiast tulącej się rodziny, aparat będzie rejestrować wciąż zmieniających się ludzi przy grobie szesnastolatki.

 

Kaliber sprawy

S., emerytowany oficer milicji,  w 1970 r. był w randze kapitana: Jestem zbulwersowany, gdy czytam takie kuriozalne stwierdzenia, jak te, których używa się do opisu zabitej Jadwigi Kowalczyk. Jakie roztrzaskane fragmenty czaszki? W tamtym czasie broń używana przez milicję i wojsko, to był kaliber 7,62 mm – taki pocisk na wylot przebije cel i zostawi dwa otwory. Nie mogło być takiego skutku, o jakim czytam w relacjach świadków.

S. zapisał w notatkach, które przyniósł na spotkanie: „Nie przyszedłem bronić reżimu. Grudzień '70 to temat wciąż żywy. Dzisiaj, po latach, czuję na sobie ciężar współodpowiedzialności moralnej za tę tragedię narodową. Osobiście nie użyłem broni, ale byłem w sytuacjach, gdy miałem moralne prawo jej użyć. Nie można było dopuścić do eskalacji zdarzeń”.

Bronisław Kowalczyk, brat zabitej:  Z tego, co mi opowiadała rodzina, jak jeszcze Jadwiga leżała w pokoju, do mieszkania wpadli milicjanci i zaczęli wydłubywać kule ze ściany. Pierwszy pocisk trafił w sufit, dwa następne niżej, w ścianę. Kolejnymi dostała Jadzia. Potem, w szpitalu, lekarz, który dokonywał sekcji zwłok Jadzi, dał ojcu kulę, którą znalazł w jej szyi, bo ona została trafiona dwa razy i dopiero ten drugi postrzał był  śmiertelny. Ojciec bardzo chciał dojść do tego, kto zabił córkę. Ale to było niemożliwe, a pocisk, na początku przechowywany, jak najważniejsza pamiątka, gdzieś przepadł. Może przy przeprowadzce, a może podczas włamań, bo po tej całej tragedii do mieszkań rodziców – tego, w którym zginęła Jadwiga i tego na Grodzkiej, gdzie się przenieśli, ktoś włamywał się trzy razy.

Bronisław Kowalczyk pamięta, jak ojciec pozbierał resztki tego, pozostało z głowy Jadwisi i pochował w ogródku, za domem. Już nigdy nie traktowali tego fragmentu zieleni, jako miejsca rekreacji, tylko jako fragment cmentarza. Już nigdy nie czuli się w tym mieszkaniu dobrze i wyprowadzili się tak szybko, jak to było możliwe. I tak najpierw, dwa miesiące po tragedii, przemieszkali u dziadka. O miejscu pochówku szczątków Jadzi nie powiedzieli nikomu. Pewnie dziś nikt z tamtejszych mieszkańców nie ma pojęcia, jaką tajemnicę kryje ziemia.

17 grudnia 1970 r.

Wtedy, gdy zginęła Jadwiga, niedaleko jej domu, na placu przed Komendą Wojewódzką Milicji Obywatelskiej, był Ryszard Śnieg. Pracował jako kierowca w Stoczni Remontowej „Gryfia”.

Ryszard Śnieg: 17 grudnia wszystko zaczęło się w „Parnicy”. Akurat jechałem żukiem na nabrzeże Huk, gdy stoczniowcy zatrzymali mnie przed „Warskim”. Napisali mi na plandece: „Chcemy chleba i kiełbasy” i kazali wszędzie z tym hasłem jeździć. No, to jeździłem. Widziałem potem, jak ludzie wyszli na ulice z „Warskiego”, „Gryfii”, jak spotkali się na Dubois i ruszyli pod Komitet Wojewódzki PZPR – może myśleli, że ktoś wyjdzie z nimi porozmawiać. Jechałem za tym tłumem żukiem i jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że TO się dzieje. Zostawiłem samochód w parku, poszedłem z ludźmi. Widziałem płonący komitet, straże pożarne, które przyjechały chyba z Pyrzyc – strażacy nic nie rozumieli, z tego, co się dzieje, bo ludzie nie pozwalali gasić ognia, wodę im z samochodów spuszczali. Pamiętam wyrzucane przez okna komitetu różne dobra, meble, obrazy. Jak portret Gomułki leciał na ziemię, to w tłumie była pełna radość. A potem milicja wyszła z placu, poszły w ruch kamienie. Gdy się cofnęli do komendy, polecieliśmy za nimi. I zaczął się szturm na komendę. Za wejściem, w środku, na dziedzińcu budynku, stał cekaem. Wiem o tym, bo w czasie stanu wojennego byłem internowany z człowiekiem, który wówczas ten cekaem miał obsługiwać. Powiedział, że gdyby tłum wdarł się do wnętrza, to by serie poszły w ten tłum. Ludzie szturmowali bramę podpaloną łodzią rybacką, zabraną z placu. Wśród szturmujących pojawiły się nawet plotki, że jedziemy do stoczni po butle tlenowe, żeby wysadzić budynek.

A potem nagle z okien i dachu komendy zaczęli strzelać, a ludzie naokoło zaczęli padać. Zabici, ranni.  Zapamiętałem tylko coś bardzo dziwnego - jak kolega upadł obok mnie, nie czułem nic, zupełnie nic, żadnego strachu. Pobiegłem po samochód. Na plac wpuszczali tylko karetki pogotowia i wozy wojskowe, ale zacząłem krzyczeć, że jadę po rannych, to wpuścili. Wziąłem pierwszych trzech, odwiozłem na pogotowie i wróciłem. Wziąłem następnych trzech i znów na pogotowie. Gdy ponownie wjeżdżałem na plac powiedzieli, że tu, niedaleko, dziewczyna dostała kulą w głowę, że trzeba szybko do szpitala, ale nie ma żadnej karetki w pobliżu i żebym podjechał. Szybko podjechałem do tego narożnego domu, od strony ogródka, ale nie zdążyłem wysiąść. Otoczyło mnie kilkudziesięciu milicjantów, wywlekło z samochodu i zaczęło młócić. Leżałem na ziemi osłaniając głowę, a oni zabrali mi dokumenty. Nawet nie bardzo bolało, jak bili, bo wie pani, jak bije wielu, to pałka nakłada się na pałkę i te razy nie są już takie silne Widziałem, jak tę Jadzię wynosili, tak przynajmniej ludzi mówili. Więc jak ją wynosili, to powstał taki wrzask, taki płacz i krzyk, że milicja w końcu cofnęła się, dała mi spokój. To inni, nie ja, zawieźli Jadzię do szpitala, a ja znowu wziąłem rannych. Zatrzymał mnie w szpitalu na badaniach dr Mucha i napisał czerwoną kredką na kartce, którą mi potem dał: „Obywatel Ryszard Śnieg został pobity podczas wożenia rannych. Doznał wstrząśnienia mózgu”.

Przepustka

Dopiero na drugi dzień po tragedii Bronisław Kowalczyk wrócił do domu. Był w Mrzeżynie, dokąd pojechał „za pracą”. 18 grudnia, do hotelu robotniczego, w którym mieszkał, przyszli ludzie i powiedzieli, że w jego rodzinie zdarzył się wypadek.

Kowalczyk: Do Szczecina dotarłem późnym wieczorem. Gdy ludzi pod dworcem pytałem o taksówkę, ktoś powiedział, panie, jakie taksówki, tu tylko wozy bojowe i czołgi na ulicach. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, że dzień wcześniej zginęło 13 osób, a tego dnia jeszcze dwie. Nazajutrz ta liczba miała powiększyć się o jeszcze jedną osobę. Gdy byłem już blisko domu, zatrzymał mnie patrol wojska. Po kilku nieprzyjemnych chwilach wystawili mi przepustkę i puścili.  Tę przepustkę ojciec też potem wkleił do albumu.

Pamięta, że w domu było strasznie. Tłum ludzi, wciąż ktoś wchodził i wychodził, wszyscy mówili naraz. O tym, że kolega przeciągnął Jadzię do przedpokoju, bo tam było bezpieczniej, że próbowali ją obudzić, ale nie dali rady. Że zawołali lekarza z góry, ale najpierw milicja nie chciała go wpuścić, zaczęli go szturchać, popychać, dopiero jak ubrał się w biały fartuch, to wpuścili, ale gdy zbadał Jadzię powiedział, że już nic nie da się zrobić. Że rodziców wtedy nie było w domu i dopiero jak siostra mamy przyszła, to zawołali karetkę, ale długo nie było karetki, wiec podjechał taki dostawczy wóz, ale brat nie zgodził się, aby tym Jadzię odwieźć, zresztą i tak milicja nie pozwoliła.

Kowalczyk: I nikt nie chciał wierzyć, że ona zginęła w mieszkaniu. Powtarzali wciąż, mogła nie wychodzić z domu. A ona była przecież we własnym pokoju, ledwie zdążyła wrócić ze szkoły i rzucić plecak na podłogę. Kula trafiła ją, gdy stała przy kanapie, 2 metry od okna. Do dziś na temat Grudnia 70 i śmierci Jadzi nie chce rozmawiać starsza siostra, Bożena. Ma wyrzuty sumienia, bo była starsza, a pozwoliła Jadzi wejść akurat do tego pokoju. Najgorsze było to, że po śmierci siostry mama robiła się z dnia na dzień coraz bardziej nieobecna, jakby nie z tego świata. Może to od zastrzyków, które, jak utrzymywała, dawali jej na komendzie, gdzie wezwali ją po śmierci córki. Mama nigdy już nie była sobą.

Cmentarz

S. emerytowany oficer milicji: legendy krążą o pogrzebie ofiar. Mój kolega, M. odpowiadał za organizację pochówków. Przecież te pogrzeby świadczą o dobrej woli i humanitarnym podejściu do ofiar. To ja zabezpieczałem cmentarz w czasie pogrzebów. Chodziło o to, żeby nie dopuścić do zebrania kilkuset ludzi. Gdyby pogrzeby urządzono w dzień, byłaby rzeź niewiniątek.

Bronisław Kowalczyk: Milicja przyszła po nas tuż po północy. Ubłagałem, żeby zabrali jeszcze ciotkę i wuja. Nie chcieliśmy zgodzić się na pogrzeb nocą, ale nie było wyjścia, musieliśmy. Miało być w tajemnicy. Ciemny cmentarz, ciemność rozjaśniona jedynie światłem reflektorów wozów milicyjnych stojących nieopodal. Druga, może trzecia nad ranem. Niektóre ciała w prześcieradłach, stojące w nieładzie trumny. Zażądałem otwarcia trumny, żeby zobaczyć, czy na pewno chowają naszą Jadwigę. Zażądaliśmy księdza. Przywieźli kogoś, ale ja nie wiem, czy to był prawdziwy duchowny. Do dziś mogę z pamięci odtworzyć jego wojskowe buty, które miał na nogach.
S. zapisał w notatkach: „Na ogół śmiertelne ofiary zamieszek grzebane są anonimowo w zbiorczej mogile i bez żadnych symboli. Ofiary Grudnia były pochowane w trumnach, z udziałem najbliższych, w obecności księdza i na koszt państwa. Pochowano je co prawda nocą, ale tylko dlatego, żeby nie sprowokować i wzburzyć społeczeństwa do nowych masowych wystąpień w majestacie śmierci. Skutki mogłyby być wtedy niewyobrażalne”.

Miasto przez lata żyło traumą tamtych pogrzebów. Mówiono o setkach zabitych i o tym, że władza starała się nocnymi pochówkami zatrzeć wszelkie ślady tragedii, że odebrano godność i zabitym i ich rodzinom. Bywało, że daty śmierci sfałszowano na nagrobkach, aby nie przywoływać pamięci wydarzeń grudniowych. Mogiły były w różnych miejscach cmentarzu, żeby nie powstała enklawa ofiar Grudnia.

Postulat niespełniony

Dopiero 16 stycznia 1971 r. w gazetach ukazał się komunikat prokuratury, który wymienił ofiary z imienia i nazwiska. A ludzie dalej nie wierzyli, że zginęło tylko tylu. Oficjalne informacje o tym, jak zginęli, zostały opublikowane dopiero po kilkudziesięciu latach.

Ojciec Jadzi do pamiątkowego albumu wkleił także ten komunikat prokuratury, a obok akt zgonu córki. Album powstawał, gdy ojciec już stracił nadzieję, że dojdzie, kto właściwie zabił jego dziecko. Przez dłuższy czas żył tylko tym albumem, jakby stawiał córce pomnik. Wśród zdjęć są wiersze Słowackiego, Staffa, Broniewskiego. Wszystkie o tęsknocie, smutku i samotności. I jeszcze fragmenty psalmów biblijnych, bo przecież gdzieś trzeba było szukać nadziei i pocieszenia. Wszystko pięknie wykaligrafowane białą farbką, taką samą, jak ta, którą robi się napisy na nagrobnych tabliczkach, aby przechodzień wiedział, kto tu leży.

Śnieg: W styczniu przyjechała do mnie do domu milicja i wzięli mnie na komendę. Najpierw nikt ze mną nie rozmawiał. Potem klawisz przełożył ze trzy razy z szuflady do szuflady pałkę, pistolet, jakieś papiery, a w końcu wrzasnął „co ci się władza ludowa k...  nie podoba?!”. Próbowali postawić mi zarzut dowożenia paliwa w celu podpalania gmachów. Wtedy wyjąłem z portfela tę kartkę od lekarza i mówię, panie, jakie paliwo, ja rannych woziłem. Spojrzał na mnie tylko i powiedział „spier…”.
18 stycznia w Stoczni im. A. Warskiego ponownie wybuchł strajk. Jednym z  postulatów było ukaranie winnych tragedii grudniowej. Do dziś ten postulat nie został spełniony.