Tak naprawdę tylko nieliczni mają ochotę na przygodę z Historią przez duże „H”.  W większości Historia, przeważnie bolesna i niechciana, pcha się nieproszona w życie przypadkowych osób, zmienia je, albo nie, a raczej wydaje się, że nie, bo zawsze ślad jakiś pozostawia.

Czasem ta pozostałość, początkowo lekceważona, albo spychana w najdalsze zakamarki podświadomości, zaczyna przeszkadzać dopiero po latach. Wystarczy, że jest i od czasu do czasu burzy spokój.
 
18 stycznia 1971 r., „Kurier Szczeciński" wydrukował komunikat Prokuratury Wojewódzkiej o tych, którzy zginęli, lub zmarli, wskutek poniesionych ran, w czasie zajść 17 grudnia 1970 w Szczecinie. Wtedy tej listy nie widział ani Bronisław Kowalczyk, brat jednej z ofiar, ani Jan Nowak, żołnierz zasadniczej służby wojskowej, kierowca skota, stojącego zaledwie  kilkaset metrów od domu,  w którym zginęła Jadwiga Kowalczyk.

 

Kiedy żołnierz nie idzie na wroga

Wtedy, w grudniu, Bronek Kowalczyk (rocznik 1950)  od dłuższego czasu przebywał poza domem. Wyjechał do Mrzeżyna, za pracą. W hotelu robotniczym, w którym mieszkał, nic nie wiedziano o tym, co dzieje się w Gdańsku, Gdyni, co dzieje się w Szczecinie. Bronek nie miał pojęcia, że ulicami Dubios, Malczewskiego i parkiem Żeromskiego, w którym często biegał jeszcze kilka lat wcześniej, idzie protestujący tłum stoczniowców „Warskiego”, że naprzeciw niemu stają kordony milicji i ZOMO. Że w końcu, za którymś razem, ten tłum dociera całkiem blisko jego domu, przed Komitet Wojewódzki PZRP – symbol władzy w Szczecinie – który nagle zaczyna płonąć. Że blisko jego domu stoją dziesiątki milicyjnych samochodów, woskowe skoty. I że za chwilę wydarzy się tragedia, która dotknie najbliższych i jego samego.

Janek Nowak (rocznik 1950), który odbywał zasadniczą służbę wojskową mówi, że wtedy, w jednostce na Łukasińskiego, zaczęły chodzić słuchy, że lada moment wyjadą na miasto. Bo podwyżki ogłosili i ludziom to się na pewno nie spodoba. Zawsze im wpajano, że żołnierz to idzie na wroga, na Niemca. A tu nagle każą na miasto?

Kadra pytana, w jakim celu będą jechać mówiła poborowym, że to nie ich sprawa, że jak będzie rozkaz, to jadą i już, bo sytuacja tego wymaga, bo ludzie zaczęli się buntować. Ci, którzy już byli w jednostce kilka miesięcy z powątpiewaniem patrzyli na najmłodszych żołnierzy, którzy złożyli przysięgę zaledwie kilka dni wcześniej, 13 grudnia. „Koty” były wystraszone, bo nikt nie wiedział, jakie dostaną zadanie. Poborowi nie znali wtedy uchwały Rady Ministrów z 17 grudnia 1970 r.: "Zobowiązuje się MO i współdziałające z nią organa, do podjęcia wszystkich prawnie dostępnych środków przymusu, włącznie do użycia broni, przeciwko osobom dopuszczającym się gwałtownych zamachów na życie i zdrowie obywateli, grabieży i niszczenia mienia oraz urządzeń publicznych".

 Nowak, jako kierowca skota zawsze jeździł z dowódcą kompanii.  I 17, zaopatrzeni w ostrą amunicję, wyjechali.
 
- Jedziemy na plac Żołnierza, a tam tłumy – wspomina były poborowy. – W szoku jestem, bo ludzie wychodzą mi pod auto. Ja po hamulcach, a dowódca krzyczy: nie hamuj i tak mnie dźgnął butem pod żebro. Zabolało, ale trudno, liczyłem, że ludzie widzą przecież, jak jedziemy i że się cofną. Ale pewny nie jestem, czy kogoś nie trąciłem. Dla mnie ten protest, ci ludzie, to było porywanie się z motyką na księżyc. Chwytali osprzęt, rwali wszystko z wozu, co się dało i nie najlepiej na mnie patrzyli, ale co ja mogłem, czy ja bym to robił z własnej woli? Kazali nagle celować w wozach, bo może być rozkaz użycia broni. Ja nie musiałem, przecież byłem kierowcą. Dowódca kompanii mówił, że warunki są wojenne, więc w razie dezercji kula w łeb. Gdy nasze patrole wracały potem z miasta w szoku, żołnierze opowiadali, że niektórzy ludzie lufy karabinów przystawiali sobie do piersi i wołali: strzelaj! Koledzy mówili, że zwariują.

Piwonia na straży pamięci

To wtedy, 17 grudnia w Szczecinie zginęło najwięcej, bo 13 osób. Wśród nich była 16-letnia Jadwiga Kowalczyk, uczennica Technikum Rolniczego w Szczecinie Dąbiu (marzyła, że kiedyś wyjedzie na wieś i będzie hodować konie). Zginęła od przypadkowej kuli w swoim własnym domu, stojącym niedaleko placu przed Komendą Wojewódzką MO, tuż przy ul. Farnej. Napisali, że wyglądała przez okno patrząc, co się dzieje.

- Ona tylko przechodziła przez pokój, gdy pocisk rozbił szybę i trafił ją w głowę – opowiada Bronisław Kowalczyk.

Dopiero na drugi dzień przyszli do niego do hotelu i powiedzieli, że w domu był wypadek. Wrócił do Szczecina. Przyjechał późno wieczorem i zobaczył zmienione miasto, samochody, ciężki sprzęt. Niedaleko domu zatrzymał go patrol wojskowy. Sierżant, którego twarz dobrze zapamiętał, zrewidował torbę w której miał rzeczy osobiste. Kazał oddać sweter i polo, powiedział, że na pewno Bolek ukradł to wszystko w Peweksie. Chciał też zabrać radio, które chłopak przywiózł ze sobą.
- Wtedy usłyszałem szczęk odbezpieczanego zamka i słowa innego żołnierza z patrolu: oddaj mu to – mówi Bronisław Kowalczyk. – Ten sierżant niechętnie, ale oddał. Nie wiem, co by było, gdyby nie interwencja tego drugiego.

Gdy dotarł do domu, rodzina była całkowicie załamana, w szoku. Mówi, że ta śmierć Jadwisi właściwie zakończyła życie ich mamy – już nigdy nie była sobą, nie umiała normalnie żyć, właściwie stała się nieobecna.  

Rodzina przeniosła się do mieszkania dziadków, na Świerczewskiego. Jeszcze chwilę przedtem ojciec pozbierał resztki tego, co zostało z roztrzaskanej głowy córki i zakopał z tyłu domu, w ogródku, tuż przy murze. Na tym miejscu posadzili piwonię. Ale, jak wspomina Bronisław, nikt już nie lubił tam wychodzić, bo zawsze już mieli wrażenie, że wychodzą nie na ogródek, a na cmentarz.

Lista ofiar

Według dokumentów placówek służby zdrowia 18 stycznia wydrukowano listę 16 ofiar. Dopiero po latach zaczęto mówić o siedemnastej ofierze – nienarodzonym dziecku, które zmarło w  łonie matki, wypchniętej przez tłum z tramwaju podczas grudniowej rewolty. Niezależnie od tego, jakie padałyby liczby, ludzie i tak nie wierzyli. Szeptano o dziesiątkach, albo nawet setkach ofiar, o nocnych pogrzebach, odbywanych na ogół między drugą, a trzecią a  w nocy, o zawiadamianiu rodzin na ostatnią chwilę. Władza pilnowała,  żeby grudniowe groby nie znalazły się blisko siebie, w niektórych przypadkach fałszowano daty zgonu. „Jak wynika z danych uzyskanych od władz administracyjnych, pogrzeb odbył się na koszt Skarbu Państwa z udziałem rodzin zamordowanych. Rodziny otoczone zostały wszechstronną opieką i pomocą materialną władz państwowych" – pisały gazety.

- Przyjechali po nas koło północy – wspomina Bronisław Kowalczyk. – Zabrali mamę, tatę i mnie, potem, na nasze usilne prośby, jeszcze ciotkę i wuja. Nie chciałem, aby pogrzeb odbywał się w nocy, ale trzeba było ustąpić. A gdzie jest ksiądz, zapytałem i za jakiś czas przywieźli, ale nie wiem, czy prawdziwego księdza, do dziś pamiętam jego dziwne buty ze sprzączkami. To był straszny widok: ciemny cmentarz, zapalone reflektory milicyjnych samochodów, jakieś ciała w prześcieradłach, leżące w samochodzie i porozrzucane trumny. Rodzice byli jak nieprzytomni, a ja zażądałem otwarcia trumny, w której miała być Jadzia. Pokazali ją. A potem szybko wszystko się skończyło.   

Orzysz za prawdę

 Nowak nie wierzy, że do ludzi strzelało także wojsko. Chce wierzyć, że  to milicja ubierała się w mundury wojskowe i strzelała do ludzi. Chętnie za to opowiada, jak wojsko szło na rozbity Pewex  - i kadra i szeregowi - a wracało ze zrabowanymi papierosami i  wódką.
 
W wojsku długo nie wiedzieli o ofiarach, choć przypuszczali, że takie mogły być, przecież gdy stali pod KW PZPR słyszeli strzały. W wojsku nawet nikt nic nie wiedział o śmierci żołnierza Stanisława Nadratowskiego, znalezionego 19 grudnia na jednej z ulic w centrum Szczecina, z karabinem pod brodą nastawionym na ogień ciągły. To też był „kot”, który w dodatku przed wojskiem pracował w „Warskim”, razem z ojcem i wujem.

- Ja go nie znałem, jedni mówią, że sam się zastrzelił, inni, że go zabili za odmowę strzelania do ludzi – opowiada Nowak. – Znam jego siostrę, nie wierzy w samobójstwo. Właściwie za każdym razem, gdy przypadkiem się spotykamy, mówi o bracie.

Jan Nowak mówi, że kiedy wyszedł z wojska, starał się o wszystkim szybko zapomnieć, przede wszystkim, że użyto ich przeciw swoim. Wiele rzeczy mu się zrelatywizowało: „kiedyś armia to było coś, a potem...”.

- Mówi pani, że tu niedaleko ta Jadwiga mieszkała, która zginęła od przypadkowej kuli? Szkoda tych wszystkich, którzy wtedy zginęli, każdego człowieka bardzo szkoda.
- Nie mam żalu do tych, którzy wtedy byli po stronie strzelających, zwłaszcza do poborowych – mówi Bronisław Kowalczyk. – Czuję tylko żal i nie rozumiem, jak przez tyle lat nie udało się znaleźć winnych tragedii grudniowej.  

Gdy jego brat  został wkrótce powołany do wojska, w grudniu 1971 r., podczas pogadanki historycznej, przygotowanej przez „politycznego” dla żołnierzy,  próbował opowiedzieć, co działo się w Szczecinie rok wcześniej i jaki był w tym udział wojska. Za karę trafił do oddziału karnego w Orzyszu i tam kończył służbę. Jego opowieści o wojskowych skotach użytych przeciw demonstrantom, a także o zabitej siostrze, nie chciał słuchać nikt.