Musiały upłynąć lata, żeby władza i opozycja zdały sobie sprawę, ze swych możliwości i niemożności.

I to stało się właśnie w sierpniu 1988 – uważa Andrzej Milczanowski, lider opozycji na Pomorzu Zachodnim.

 

Jeszcze chwilę przed latem 1988 opozycja z efektem Syzyfa podejmowała różne działania, których finał dla wielu Polaków były czytelnym sygnałem: nie warto. To, że 20 lat temu ktokolwiek pomyślał, że jednak warto, graniczyło z cudem.

Jeszcze nie czas

Gdy wiosną 1988 r. strajkowały zakłady pracy w Bydgoszczy, Nowej Hucie, Gdańsku, Milczanowski przekonywał, że do tych ośrodków powinien przyłączyć się także Szczecin. Mówił, że każdy pretekst jest dobry, żeby tylko upomnieć się o „Solidarność”. Jednak podczas tajnego spotkania w Szczecinie przy ul. Czesława Rady Koordynacyjnej, która kierowała podziemiem na Pomorzu Zachodnim Milczanowskiego poparł tylko Mieczysław Lisowski, dawny pracownik WPKM, rencista od sześciu lat. Inni milczeli, albo mówili: jeszcze nie czas. Jednak Lisowski uparł się i 5 maja stanęły dwie zajezdnie autobusowe. 

Niewielki zasięg wiosennego protestu, desperacja władzy, która wysłała przeciw strajkującym oddziały ZOMO, nie wróżyły powodzenia w najbliższym czasie. Z pracy wyrzucono liderów szczecińskich strajków – Ignora i Ziółkowskiego.  22 czerwca zajezdnie stanęły ponownie, bo „trzeba zawalczyć o kolegów”. Kierowców przywrócono po niespełna dwóch godzinach od podjęcia protestu – taką decyzję samodzielnie podjął Stanisław Malec, ówczesny wojewoda szczeciński. Zbliżał się termin wizyty w Szczecinie Michaiła Gorbaczowa z małżonką – za wszelką cenę musiał zapanować spokój.

- Wiedziałem, że teraz wystarczy jakiekolwiek hasło do strajku, aby przepchać pluralizm – mówi Milczanowski.

Po co ludziom Solidarność

Skąd wiedział, że hasło chwyci? W tamtym czasie wg tajnych raportów MSW, które powstawały na potrzeby Biura Politycznego PZPR w działalność opozycyjną mniej lub bardziej było zaangażowanych w całym kraju zaledwie 13-17 tys. osób*. Od listopada 1986 r. zaczęła się akcja zainicjowana przez Stanisława Możejkę – podejmowanie prób rejestracji komitetów założycielskich NSZZ „Solidarność” w poszczególnych zakładach pracy. Możejko wymyślił taki sposób przechytrzenia „czerwonych”: władza mówi, że „Solidarność” to chuligani, wiec pokażemy, że związku chcą robotnicy.  I przy herbacie z rokitnika, parzonej we własnym mieszkaniu, Możejko przekonywał topniejący krąg działaczy nielegalnego związku. Z wnioskami do sądu wystąpiły m. in. stocznia szczecińska, WPKM, port. Wiadomo było, że sąd wojewódzki sprawę oddali, delegacje z transparentami jechały wiec do Sądu Najwyższego. To nie były najweselsze dni dla sędziów SN – musieli jakoś tłumaczyć, dlaczego w Polsce nie może być pluralizmu, choć rząd podpisał różne zobowiązania międzynarodowe. Próby rejestracji komitetów były świetną okazją do zamanifestowania, że Solidarność żyje, że ludzie nie zapomnieli jeszcze o idei, która kilka lat wcześniej pociągnęła za sobą 10 milionów. Stało się tradycją, że delegacje maszerowały potem na grób ks. Jerzego Popiełuszki, a transparenty ustawiały obok. W czasie zbierania podpisów pod rejestrację związku ludzie byli zatrzymywani, co chwilę SB czepiała się podziemnych liderów. Milczanowskiego, który wówczas pracował jako konsultant prawny w przedsiębiorstwie zagranicznym Ship Clean, esbecja obserwowała siedząc w samochodzie zaparkowanym niedaleko wejścia. Gdy był w domu tajniacy obserwowali lokal z pobliskiego przedszkola, albo z okna u sąsiada po drugiej stronie ulicy. Nie byli jednak tacy cwani.

- Musiałem jechać kiedyś na Pocztową (kościół oo. jezuitów, nieformalne zaplecze opozycji – przyp. aut.), na spotkanie z duńskimi związkowcami – opowiada Milczanowski. - Przyjechali po mnie Lisowski i o. Przemysław Nagórski, mercedesem. Po spotkaniu Lisowski wziął ze sobą do mercedesa Możejkę, podobnego do mnie z postury, a ja opatulony chustą, w kurtce Doroty Jasiny, naśladując damski krok, odjechałem maluchem załatwiać różne sprawy.

W całym kraju do sądów wpłynęło około 400 wniosków o rejestrację zakładowych „Solidarność” – tylko ze Szczecina takich wniosków poszło kilkadziesiąt.

Jak się robi strajk

17 sierpnia 1988 r. do Milczanowskiego przyjechał Jan Dubicki.

Słuchaj, w porcie zaczyna się.

Po pół godzinie Milczanowski był pod wiaduktem, niedaleko głównej bramy do portu. Czekał tam na niego ciągnik. Milczanowski ubrał czapkę i drelich Dubickiego, wziął przepustkę. Bez przeszkód wjechali na teren portu. Lider został zadekowany w magazynie. Po pewnym czasie przyszła po niego grupka – Dubicki, Edward Radziewicz, Józef Kowalczyk, Piotr Jania i ruszyli na nabrzeża. Technika wywoływania strajku wyglądała tak: nieśli w rękach niskie stołki na które wskakiwali na kolejnych nabrzeżach i namawiali ludzi, żeby iść do świetlicy.
Kilkusetosobowy tłum przeszedł do zakładowej świetlicy. Zjawił się dyrektor Jan Więcław i prokurator, którzy postraszył, że strajk jest nielegalny, wobec jego organizatorów będą więc wyciągnięte konsekwencje. Milczanowski powiedział o dwóch postulatach: przywróceniu „Solidarności” i podwyżce płac. Wieczorem, przez zaufanego człowieka, przesłał list do Mieczysława Lisowskiego z prośbą o wsparcie. Następnego dnia o świcie stanęły trzy zajezdnie autobusowe i dwie tramwajowe. Paraliż objął całe miasto.

Mimo wszystko w porcie nie było nastroju radości. Aby zająć ludziom głowy, w których rodziły się czarne myśli o tym, co dalej, Milczanowski polecił, żeby napisali pismo do generała Jaruzelskiego, potem do szczecińskich biskupów, a potem jeszcze do Jana Pawła II. Czekali.

Piknik wygląda inaczej

Tym, którzy mówią, że sierpień 88 to był piknik, warto przypomnieć kilka faktów. W czerwcu pojawiła się informacja, że wyciągnięto z koszar i ustawiono na obrzeżach miasta 5 Pułk Kołobrzeski. W Szczecinie, w siedzibie Wojsk Ochrony Pogranicza, bez przerwy obradował Wojewódzki Komitet Obrony z wiceministrem spraw wewnętrznych i szefem Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Dyżury pełnili też szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego, wojewoda i jego zastępca oraz I sekretarz KW PZPR.

- Początkowo nie wziąłem tego strajku na poważnie, nie strajkowała stocznia, nie było oznak paniki na rynku – przyznaje Stanisław Malec. – Jednak po telefonie z Warszawy od premiera Zbigniewa Messnera, który kategorycznie zabronił mi i I sekretarzowi Miśkiewiczowi prowadzenia jakichkolwiek rozmów ze strajkującymi zrozumiałem, że sytuacja jest poważna.

Port otoczony był kordonem ZOMO. Nad strajkującymi latały helikoptery, do kanałów wpływały okręty desantowe. Rosło napięcie. Portowcy zablokowali bramę ciężkim sprzętem, ktoś chciał nawet wyprowadzić go na miasto i użyć w roli tarana milicyjnych wozów. Ciężkim sprzętem obstawione były też baseny portowe, tak na wszelki wypadek, gdyby władzy przyszło do głowy zrobić desant na port. Gdy do kanału wpływał okręt, po nabrzeżu jechał powoli traktor, ciągnąc przyczepę wypełnioną beczkami z paliwem.

Malec uzyskał zapewnienie Messnera, że władza nie użyje siły, chyba, że strajkujący „podejmą działania nielegalne”. Wojewoda zdziwił się, gdy pewnego wieczoru zauważył, że trzy okręty odbijają nagle od nabrzeża. Jak nigdy włączyły syreny i oświetliły reflektorami wodę. Gdy pytał, co się dzieje, usłyszał, że to tylko ćwiczenia pomiaru głębokości echosondami i ładowanie akumulatorów. Wojewoda widział jednak po minie szefa sztabu, że coś jest nie tak. Po godzinie okręty wróciły. Dopiero później malec dowiedział się, co się działo. Skomentował krótko: głupota, albo prowokacja.

To był najgorszy wieczór w porcie. Nic nie zapowiadało sekwencji wydarzeń. Najpierw msza w obecności biskupów Jana Gałeckiego i Stanisława Stefanka, wystąpienie mediatora Władysław Siły Nowickiego, który cytował gen. Czesława Kiszczaka, że nikogo ze strajkujących nie spotka krzywda.

I wtedy właśnie czujki portowe dały znak, że do kanałów wpływają okręty. Podpłynęły wyjątkowo blisko do nabrzeża. Te kilka minut, gdy naprzeciw siebie w ciszy stały okręty i ciężkie maszyny, gotowe do zepchnięcia do kanału, rozciągnęły się w nieskończoność.
Kto dał rozkaz załogom jednostek podejścia tak blisko – nie wiadomo. Marynarka Wojenna ujawni zdeponowane w archiwach dokumenty 30 lat po ich wytworzeniu „jeśli nie naruszy to prawnie chronionych interesów państwa i obywatela”. 

To po tych wydarzeniach jeden z portowców kładł się pod maszyny, nie mogąc wytrzymać napięcia. To potem wielu uciekło przez płot, a jeszcze inni brali relanium 5. To wtedy portowcy prosili przebywających na terenie portu jezuitów o całkowite rozgrzeszenie, tak, jak podczas wojny, przed decydującą bitwą. 

To był najcięższy strajk, moje największe przeżycie od 1981 r. – mówi Milczanowski. – Do końca nie byliśmy pewni, czy władza nie użyje rozwiązań siłowych.

Poszła plotka, że Milczanowski „ma zostać zneutralizowany”. Nawet, jeśli o tym nie wiedział dzień i noc czuwała nad nim ochrona.

Koniec i początek

20 lat temu nie było zbyt wielu chętnych do podjęcia ryzyka. Chemitex-Wiskord oflagował się wprawdzie, ale pracy nie przerwał, nie stanęła stocznia. Port i WPKM wsparły dwa niewielkie przedsiębiorstwa Zakład Usług Żeglugowych i Zakłady Budowanictwa Kolejowego. Władze groziły rozwiązaniem strajkujących przedsiębiorstw, ZOMO pacyfikowało zajezdnie.  A obok miasto tętniło normalnym życiem – była piękna pogoda, więc kawiarnie pękały w szwach, pełne były dansingi. Pod portowy płot przychodziły głównie rodziny strajkujących, podjeżdżali rolnicy z Solidarności Rolników Indywidualnych przywożąc jedzenie. Raz chleb przyniosły dzieci z kolonii, raz deklaracje poparcia przyniósł komitet założycielski NSZZ „Solidarność” spółdzielni niewidomych. Dobrze, że była Pocztowa i jezuici, Duszpasterstwo Ludzi Pracy, młodzi ludzie z organizacji Wolność i Niepodległość, prawnicy wspierający rodziny strajkujących. Dobrze, że pieniądze na brakującą żywność przysłała przez Lisowskiego Krajowa Komisja Wykonawcza „S”.

Pod koniec sierpnia raz po raz zaczął padać termin „okrągły stół”. Jerzy Zimowski i Piotr Jania zawieźli Lechowi Wałęsie pełnomocnictwo do reprezentowania, także Szczecina, w rozmowach z władzą na temat przywrócenia „Solidarności”. Wałęsa  nakazał przerwanie strajku. Jeszcze przez trzy dni portowcy nie chcieli o tym słyszeć, ponieważ dyrektor nie zgodził się na spełnienie ich postulatów płacowych. Ulegli, bo uwierzyli zapewnienom liderów, że jest szansa na duże zmiany. Wyszli z portu bez żadnych gwarancji na piśmie. Część myślała, że szybko wróci, część robiła zakłady kto będzie dłużej siedzieć.

Stało się inaczej.
- Zdarzył się splot wielu okoliczności: to była epoka takich osobowości, jak Jan Paweł II, Ronald Reagan, Margaret Tchatcher. Rozpadał się ZSRR, który przegrał wyścig zbrojeń, w Polsce mieliśmy niewydolnie ekonomicznie władze – wylicza Milczanowski. – Za niepodległość wielką ceną zapłacili członkowie Armii Krajowej, organizacji Wolność i Niepodległość, wczesna opozycja, my już nie. Taki był duch końca lat 80., że dane nam było odnieść zwycięstwo, choć niektórzy mówili, że to jest szturm na chmury, tak jak mówiono o socjalistach z przełomu XIX i XX wieku. Wiem jedno: gdyby władza wtedy nie cofnęła się, w 1989 r. nie byłoby szerokiego protestu społecznego, o burzy strajkowej mowy być nie mogło. Inaczej mówią ci, którzy byli odważni potem, gdy „Solidarność” była już zarejestrowana.
                   
*powyższe dane pochodzą z książki Antoniego Dudka „Reglamentowana rewolucja”.