Edward Radziewicz jest przekonany, że mógł stanąć na czele protestu, bo Służba Bezpieczeństwa całkowicie go zlekceważyła. Wtedy, latem 1988 r. tajniacy nie spuszczali z oka głównie z ludzi ze stoczni – przecież to tam tradycyjnie powinien zacząć się strajk.

Ale niespodziankę zrobił port.

Kopnąć w tyłek

- To było szaleństwo. Wszystko działo bardzo szybko, ale tak sprawnie, że wyglądało, jakbym latami układał plan – Radziewicz do dziś się dziwi, dlaczego 20 lat temu wszystko się udało. – Prawda jest taka, że na początku trzeba było najpierw kopnąć w tyłek wątpiących, żeby strajk w ogóle się zaczął.

Gdy wybuchł Sierpień ’80 ani wtedy, ani wiele miesięcy potem Radziewicz nie stał w pierwszych szeregach „Solidarności”. Stan wojenny zastał go, jak wielu rodaków, ze świniakiem w walizce taszczonym mozolnie ze wsi, żeby żona i czwórka dzieciaków mogli pojeść sobie trochę więcej, niż dawano na kartki. Na Radziewicza, podobnie jak na innych, wysłanie wojska przeciwko ludziom, aresztowania, internowania, zadziałały jak płachta na byka.

- Głównym ośrodkiem oporu w porcie była Baza Sprzętu Łasztownia, gdzie pracowali zgrani ludzie, którzy przy każdej okazji pokazywali, że „Solidarność” nadal żyje - mówi Radziewicz. -  Już w lutym 1982 r. zebraliśmy pieniądze na powodzian, jako „Solidarność” portu Szczecin. Szybko nas zidentyfikowali. Gdy SB wzięła mnie na przesłuchanie, pokazali mi z daleka teczkę z ręcznie pisanymi donosami.
Służba Bezpieczeństwa rezydował wówczas w porcie w budynku zarządu Drobnicy. Kazali Radziewiczowi zejść  z dźwigu, przez sześć godzin trwało przesłuchanie. Portowiec z miejsca oświadczył, że niczego w tajemnicy zachowywać nie będzie i opowie o wszystkim kolegom, jak tylko stąd wyjdzie. Przesłuchanie skończyło się sakramentalnym zdaniem, iż „prowadzący udzielił pouczenia przesłuchiwanemu, żeby ten nie prowadził działań na szkodę państwa”.

Właściwie miał spokój, internowany był krótko w maju 1982 r., po nielegalnym pochodzie pierwszomajowym. Tak naprawdę to go ten internat ucieszył, bo dzięki niemu władza uwiarygodniła portowca  w oczach ludzi no i zobowiązała w jakiś sposób – po powrocie na wolność głupio było nie działać. Zdziwił się tylko widząc, że wśród tych, którzy przyszli po niego jest chłopak, który był wcześniej w porcie na praktyce.

Z ucholem na śniadanie

Stan wojenny został zniesiony dopiero w 1983 r., szczecińscy liderzy związkowi zostali zwolnieni rok później (grupa ponad 200 ważnych postaci polskiej opozycji wyszła z więzień w całym kraju dopiero w 1986 r.). Zmarnowany czas – tak najczęściej historycy oceniają tamten okres. Narastający marazm, malejące szeregi opozycji. Mało kto myślał wówczas o robieniu wielkiej polityki, kto mógł działał na własnym podwórku. W 1984 r. na wolność wyszedł Andrzej Milczanowski, lider zachodniopomorskiej opozycji. Radziewicz po raz pierwszy zobaczył go podczas spotkania w jednym z  kościołów. Radziewicz wypalił z pomysłem przyznania ludziom statusu dokera portowego – sprawa oparła się o rzecznika praw obywatelskich, potem zainspirowała powstanie listu od załogi do dyrektora portu, w którymi wytknięto wszystkie grzechy ekonomiczne przedsiębiorstwa. Radziewicz zauważał, że jak tylko więcej osób było zaangażowanych w takie działanie, sprawa natychmiast „przeciekała” do esbecji i na tym się kończyło. Nie umieli zidentyfikować, kto donosi. Gdy w pierwszych godzinach strajku Radziewicz zażądał, aby donosiciele opuścili salę bo jak tego nie zrobią sami, „to im pomożemy”, wyszły dwie osoby. To był kompletny szok, bo akurat tych panów nikt o nic nigdy nie podejrzewał. Ilu zostało?

Udało się drukować i kolportować podziemną prasę. W 1987 r. portowa „Solidarność” wstąpiła do sądu z wnioskiem o zarejestrowanie. Rok później, po pacyfikacji przez ZOMO strajkującej Nowej Huty, szczecińscy portowcy pojechali do Krakowa z pieniędzmi. Ale tak naprawdę zaangażowanych w takie działania było mało.

- Chodziłem na Pocztową (do kościoła oo. jezuitów – nieformalnego ośrodka szczecińskiej opozycji – przyp. aut.) i tam knuliśmy. Próbowałem w porcie stworzyć supertajne silne struktury, ale nie było woli.

Sposób – wkurzyć ludzi

Po wiosennej fali strajków, która przeszła przez kilka ośrodków w kraju szczecińska opozycja czekała na pretekst, aby poderwać do szerokiego strajku zakłady pracy.

- Trzeba było wkurzyć ludzi, do pewnego momentu nie wiedzieli, co się świeci – wspomina Radziewicz. – Za słabo wtedy płacili portowcom za cement i to dało pretekst do strajku. Dopiero potem, gdy zobaczyli i posłuchali Milczanowskiego w porcie. Zrozumieli, o co naprawdę strajkują. Niektórzy wówczas wycofali się - uznali, ze sprawa jest zbyt poważna.

 Ludzie w PCWM na początku wahali się czy przyłączyć się do Łasztowni. Radziewicz i jeszcze kilka osób z komitetu strajkowego wsiedli w samochodów jeździli po różnych miejscach namawiając do strajku. Szybko przekonał tych z Basenu Górniczego.

Żeby  wejść, trzeba zabić

Co było jasne dla Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, a czego nie mówiono głośno? Że ludzie się boją. Ci starsi pamiętali jeszcze pacyfikację stoczni szczecińskiej, młodsi rozmawiali o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy w Nowej Hucie. Stąd pomysł, żeby ciężkim sprzętem zablokować bramy i kanały portowe, stworzenie mobilnych grup bojowych, które miały przemieszczać się szybko w zagrożone rejony portu. Przygotowanie obrony wpłynęło korzystnie na psychikę strajkujących. Poczuli się pewniej.

- Zdawałem sobie sprawę z walorów bojowych tego sprzętu, wystawiliśmy wózki widłowe szybkie i zwrotne, mające udźwig 4 czy 6,5 tony, ciężkie 12 tonowe i więcej maszyny Valmety, ciągniki siodłowe Sisu, dźwigi demagi. Żeby zdjąć człowieka z takiego sprzętu, trzeba byłoby go najpierw zabić. Władza zdała sobie sprawę, że jak chce wejść na teren portu, to musi wjechać czołgami, a i wtedy nie wiadomo, po której stronie byłoby zwycięstwo. Jestem przekonany, że gdyby wtedy poczuli słabość, to port ostałby spacyfikowany.

To po pacyfikacji zajezdni portowcy chcieli wyjechać ciężkim sprzętem na miasto. Na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek.
Milczanowski i Radziewicz zdawali sobie sprawę, że gdyby zdarzył się jakikolowiek wypadek, to oni ponosiliby za to odpowiedzialność. To cud, że nikt, podczas akcji odstraszających wpływające do basenów okręty desantowe, nie wpadł wtedy pod koła.

Jak wrzód

Czy wielu miało nadzieję, że strajk skończy się sukcesem? Jeśli tak, to wbrew faktom. Jak mówi Radziewicz, nikt z wielkich nie chciał z nimi rozmawiać, dobrze, że w końcu przyjechał mec. Władysław Siła-Nowicki czonek Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa i obiecał pomoc w mediacjach. Władza straszyła rozwiązaniem przedsiębiorstw, mało ludzi interesowało się tym, co dzieje się w porcie. Na początku media pisały tylko to, co dyktowała strona rządowa, Kościół najpierw z dystansem patrzył na to, co się dzieje. Klimat zaczął się zmieniać po konferencji prasowej, gdy strajkujący i dziennikarze mieli okazje stanąć twarzą w twarz. Przyszło wsparcie ze strony Kościoła, oprócz jezuitów często przyjeżdżali biskupi i odprawiali msze polowe. Biskup Kazimierz Majdański doprowadził do tego, że w porcie zjawił się wojewoda szczeciński Stanisław Malec i I sekretarz KW PZPR Miśkiewicz.

- Zobaczyłem, że to są ideowi ludzie, patrioci. Poza tym Milczanowski był tak, jak ja  - z Wołynia, to stworzyło więź – mówi Malec.
Strajkujący byli zaskoczeni, gdy Wałęsa zażądał, aby Szczecin przerwał strajk, liderzy na to się nie zgodzili. Radziewicz powiedział jasno: dyrekcja portu nie zgadza się na żadne podwyżki, na zapłatę za strajk, więc przerwę strajk, jak będę miał  z czego zapłacić ludziom. A co im mam powiedzieć, jak wrócą do żon po prawie trzech tygodniach strajkowania? Ideałów do garnka nie włożą. To wtedy postraszyli Wałęsę, że jak przyjedzie do Szczecina gasić strajk, to go wywiozą na taczkach. Dziś Milczanowski mówi, że nie miał wtedy racji, że trzeba było kończyć strajk, przeciągnie go nic nie dało. Ale wtedy perspektywa była inna. Skończyło się tak, że Krajowa Komisja Wykonawcza „Solidarności” przysłała ponad 30 tys. dolarów – starczyło dla wszystkich. Nieoczekiwany, symboliczny gest nadszedł z Watykanu – 1000 dolarów i słowa otuchy przysłał portowcom Jan Paweł II – pieniądze przekazał bp. Jan Gałecki.

Ale 3 września wyszli z portu tak naprawdę z pustymi rękami.

- Miasto patrzyło obojętnie, a ja nie wierzyłem w żadne okrągłe stoły. Ale wiedziałem, że wtedy wygrać tego nie mogliśmy, trzeba było coś zacząć, to zaczęliśmy pozytywną rzecz – jest przekonany Radziewicz. – Strajkując byliśmy jak wrzód na dupie, władza musiał coś z tym zrobić. Ten strajk, to było jak wyrwanie kamyka w lawinie. Ale dopiero czerwiec ’89 miał pokazać, czy ludzie naprawdę tego chcą. Inaczej – po co ich zbawiać?