Rozmowa z Andrzejem Pozorskim, prokuratorem szczecińskiej oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu

Prawie stu świadków przesłuchanych, 200-stronicowy

akt oskarżenia, 46 tomów akt sprawy. Głównemu oskarżonemu, byłemu komendantowi wojewódzkiemu MO i SB w Szczecinie Jarosławowi W. postawił pan 67 zarzutów. Co nowego można powiedzieć jeszcze o stanie wojennym? I kiedy zaczyna się ta opowieść?

Mówiąc o stanie wojennym myślimy o 13 grudnia 1981 r. Tymczasem wszystko zaczyna się dużo wcześniej. 16 sierpnia 1980 w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w największej tajemnicy, zostaje powołany sztab „Lato 80”. Powstaje dokładnie w tym samym czasie, co Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, który na początku obejmował 156 zakładów pracy w całej Polsce.   Jego przewodniczącym zostaje Lech Wałęsa. Potem MKS zaczęły powstawać w innych miastach. Sztab „Lato 80” początkowo miał kontrolować sytuację, zapewniać ład, tak oficjalnie uzasadniało się potrzebę powołania takiego gremium. W rzeczywistości miał zupełnie inne zadania - kierowanie akcją pod tym kryptonimem w Wojewódzkich Komendach Milicji Obywatelskiej.  To był plan, który miał na celu odebranie przywilejów politycznych, które zostały dane związkowcom.

I to wszystko dzieje się wtedy, gdy delegacje rządowe rozmawiają ze strajkującymi w Gdańsku i Szczecinie, podpisuje porozumienia. Władza kpi sobie z ludzi, robi farsę? 

Tak, to nie budzi żadnych wątpliwości. Do sztabu spływały codziennie, czasem kilka razy dziennie, w zależności od sytuacji, informacje dotyczące strajków oraz nastrojów społecznych. Potem, już pod koniec 1980 r., zaczęto typować osoby do internowania. Znalazłem meldunki ze stycznia 1981 r. -  „uprzejmie meldujemy, że Komenda Wojewódzka MO w mieście X wytypowała tyle i tyle ludzi do internowania”. Trzeba sobie zdać sprawę, że jeśli typowano kilkaset osób do internowania, to one musiały być wcześniej rozpracowywane, zakładano na nie teczki, zbierano materiały. Były to dane personalne, dane dotyczące rodziny, nawet szczegółowe dane, które miały być przydatne podczas zatrzymywania – jak dojechać pod dom, ile jest wyjść z budynków, ilu funkcjonariuszy powinno uczestniczyć w akcji itp. itd. 10 stycznia 1981 r. dyrektor Centralnego Zarządu Zakładów Karnych wysłał do Naczelników Zakładów Karnych harmonogram. Było to pismo, które polecało przyjmowanie osób, które miały być pozbawiane wolności na podstawie decyzji o internowaniu, podpisanej przez komendanta wojewódzkiego.

A był jakiś nadrzędny dokument, który mówił w jakich przypadkach należy internować?

Był. Akcja internowania miała trzy kryptonimy „Wiosna”, „Wrzos” i „Jodła”. Te trzy nazwy moim zdaniem były związane z porami roku, na które akcja była planowana – najpierw na wiosnę, potem jesień. Ostatecznie odbyła się zimą, po wprowadzeniu stanu wojennego. Moje przypuszczenia potwierdza też Czesław Kiszczak, którego przesłuchiwałem. Ponadto akcja internowania miała drugi wariant objęty kryptonimem ,,Koln”. W  tym przypadku internowanie miało nastąpić tylko wówczas, gdy przeprowadzona rozmowa ostrzegawcza nie przynosiła zakładanego rezultatu i gdy taka właśnie  osoba odmawiała podpisania oświadczenia lojalności, określanej jako ,,lojalki”.

Czy Czesław Kiszczak chce rozmawiać o tamtych czasach?

Kiedy jechałem do Warszawy zastanawiałem się, czy zeznania, byłego szefa MSW cokolwiek mi dadzą, bo zdecydowana większość funkcjonariuszy, zwłaszcza tych, którzy pełnili kierownicze stanowiska, zasłaniała się niepamięcią. Nie bardzo w nią wierzę. Przesłuchałem bardzo  wiele osób, w tym funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. I oni wszyscy mówili, że wprowadzenie stanu wojennego było dla nich wielkim przeżyciem, wielu się bało, bo nie mieli pojęcia, jak potoczą się wypadki. Liczyli się nawet z tym, że może ktoś każe im wyjść i strzelać do ludzi. I oni bardzo dobrze pamiętają tamten czas, poszczególne wydarzenia. Dlatego trudno przyjąć, że osoby, które podejmowały decyzje, nagle zostały dotknięte amnezją.

A Kiszczak?

Gdybym go słuchał w charakterze podejrzanego w śledztwie dotyczącym stanu wojennego (w sprawie stanu wojennego toczy się odrębne postępowanie – przyp. aut.) – to takie wyjaśnienia byłyby jak miód dla prokuratora. Pan Kiszczak powiedział kilka istotnych rzeczy. Został szefem MSW latem 1981 r., przyszedł z Ministerstwa Obrony Narodowej, z kontrwywiadu wojskowego. Jego poprzednik został odsunięty, gdyż „stracił zaufanie władzy”. Kiszczak mówi, że przede  wszystkim chciał wyczuć nastroje panujące w Komendach Wojewódzkich MO. Dlatego zorganizował kilka narad, na których byli także zastępcy komendantów wojewódzkich ds. SB – całość akcji dotycząca stanu wojennego była kierowana przez SB. Twierdzi, że na tych naradach sygnalizował, że jeżeli władza nie dogada się ze związkowcami, to zostanie wprowadzony stan wojenny. Podobno komendanci nalegali, żeby jak najszybciej to zrobić, gdyż twierdzili, że nie są w stanie utrzymać porządku w województwach. Kiszczak był przekonany, że może im ufać.

To brzmi, jak wybielanie się b. szefa MSW – jego słowa można interpretować, że stan wojenny został wprowadzony na prośbę, czy pod naciskiem komendantów.

Na pewno Kiszczak, jako jeden najwyższych dostojników w państwie dobrze wiedział, co się dzieje. Przyznał, że przygotowywanie stanu wojennego trwało około roku. Komendanci wojewódzcy dysponowali pakietem projektów aktów prawnych dotyczących wprowadzenia stanu wojennego, które zostały przesłane w drugiej połowie września 1981r. Akcja rozwiezienia tych dokumentów miała kryptonim „Sasanka”: odpowiedni konwój, funkcjonariusze uzbrojeni, specjalnie dobrani zaufani ludzie, trasa zaplanowana co do kilometra. Władza bardzo się bała, że ktokolwiek otworzy paczkę i zobaczy, co jest w środku. Bardzo długo szukałem tych dokumentów - w Szczecinie zasób archiwalny MSW został bardzo wybrakowany, materiały SB w sposób niekontrolowany zostały w dużej mierze zniszczone na przełomie lat 80. i 90. Ale znalazłem protokół zniszczenia tych projektów aktów prawnych, więc wiedziałem czego szukać. Zrobiłem kwerendę w całej Polsce. Trafiłem w dziesiątkę. W kilku województwach południowej i wschodniej Polski dokumenty nie zostały zniszczone, przetrwały tyle lat. Znalazłem m. in. szyfrogram z 14 grudnia 1981 r., w którym dyrektor Zarządu I MSW zaleca komendantom wojewódzkim wpisania określonych dat i numerów do przesłanych wcześniej projektów aktów prawnych. Komendanci wojewódzcy sami wpisywali „dekret o stanie wojennym z dnia 13 grudni, artykuł taki i taki”.

Mówi pan „projekty aktów prawnych”. Projekty, czyli coś, co nigdy nie weszło w życie? Czyj podpis widniał pod tymi projektami?

Nie było żadnego podpisu, one były in blanco. Zapytałem Kiszczaka, czy MSW przesyłało takie projekty. Powiedział, że oczywiście, że tak.

MSW przygotowywało ostateczne rozwiązania wtedy, gdy w gdańskiej Oliwii trwał I zjazd „Solidarności”?

Dokładnie tak. Były komendant MO w Szczecinie, Zenon Trzciński pamięta, że przyszła specjalna paczka z MSW – dołączone było zalecenie, że materiały należy przechowywać  w kasie pancernej i otworzyć jedynie na polecenie MSW. Potem MSW wysłało 12 października 1981 r. szyfrogram, który zalecał otwarcie tej paczki i zapoznanie z jego zawartością kierownictwo komend. 

Trzciński odszedł do pracy w MSW, do Warszawy 1 grudnia 1981. Jego miejsce zajął Jarosław W., dotychczasowy zastępca komendanta ds. SB. Zmiana ma miejsce niespełna dwa tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego. Czym to tłumaczyć?

Nie budzi wątpliwości, że Jarosław W. był osobą zaufaną politycznie, jego kariera zawodowa była mocno związana z bezpiekę. Powołanie go na komendanta wojewódzkiego dawało większą pewność, że wszystko przebiegnie jak należy, ponieważ jako zastępca komendanta wojewódzkiego ds. SB przygotowywał całą procedurę wprowadzenie stanu wojennego, a więc to właśnie on dobrze wiedział, co będzie realizowane.

Jak komenda była przygotowana do wprowadzenia stanu wojennego?

Kiszczak podkreślił, że stan wojenny, to nie było tylko zamknięcie kilku tysięcy ludzi, to była ogromna operacja pod względem logistycznym. Powoływano rezerwy MO, należało zapewnić funkcjonariuszom transport, wyżywienie, ubranie. Z chwilą wprowadzenia stanu wojennego zostały odcięte telefony, zostało zmilitaryzowane radio i telewizja. Każda z tych akcji miała swój kryptonim, np. „Azalia” to było właśnie wyłączenie sieci telefonicznej. To wszystko musiało być idealnie zgrane w czasie.

Dziwne, że przy zaangażowaniu aż tylu ludzi, informacje na temat tego, co planuje władza, właściwie nie wyciekły. Jak to możliwe?

W każdym ważniejszym zakładzie pracy był tzw. opiekun z SB i jeśli żądał jakieś informacji na temat zakładu, np. jak wyłączyć centralę telefoniczną, nikt nie pytał, p co mu ona. Pracowniczkami sekretariatów w komendach były funkcjonariuszki Służby Bezpieczeństwa. Mówiły, że decyzje o internowaniu wypełniały przez cały 1981 r. Te sekretarki były funkcjonariuszkami SB, pracowały w wydziale śledczym, a jednak podpisywały zobowiązanie o utrzymaniu w tajemnicy tego, co robią. Do decyzji o internowaniu dołączone były instrukcja internowania np. że jak jedziemy po kobietę, to musi być kobieta funkcjonariusz, że trzeba mieć łomy, czy inne narzędzia do wyważenia drzwi. Początkowo komendy zgłaszały tysiące nazwisk do internowania – Kiszczak mówi, że nie byłoby ich gdzie pomieścić. Pracownicy MSW z Warszawy jeździli w teren weryfikować te listy. Znalazłem też dokumenty, jakie były zapasy broni w komendach wojewódzkich, a nawet kto posiadał broń w danych województwie, m. in. u nas kilku sędziów, czy prokuratorów.   Były też informacje o możliwości wykorzystania ludzi, którzy bronią dysponują, „do celów stanu wojennego.

Kiedy mógł być prowadzony stan wojenny?

W czerwcu 1981 wyszła instrukcja, że poszczególni dyrektorzy departamentów mają sprawdzić w komendach wojewódzkich stopień przygotowania na wypadek wprowadzenia stanu wojennego. Robiąc kwerendę w jednej z komend w Radomiu znalazłem dokumenty, które mówiły, że 28 marca 1981 r. funkcjonariusze pojechali po osoby przeznaczone do internowania. Na szczęście przyszedł szyfrogram o natychmiastowym zaprzestaniu akcji i zniszczeniu dokumentów na podstawie których była prowadzona. Nie wszystko zniszczono. Akcja miała związek z wydarzeniami w Bydgoszczy, kiedy związkowcy z Janem Rulewskim zajęli budynek Rady Narodowej. Zostali pobici. Było duże napięcie polityczne. To, że miał być wtedy wprowadzony stan wojenny, potwierdził jeden z przesłuchiwanych przeze nie funkcjonariuszy z Koszalina. W toku śledztwa zabezpieczyłem kilkanaście dokumentów, z których wynikało, że w tamtym okresie przynajmniej kilkanaście razy wprowadzany był stan podwyższonej gotowości, były zmilitaryzowane jednostki MO. W projektach aktów prawnych jest m. in. zarządzenie o militaryzacji jednostek MSW.

Kto je wydał?

Kiszczak potwierdził, że takie zarządzenie mógł wydać jedyni szef resortu, czyli on. To zarządzenie było rozesłane in blanco. W dokumentach, w ich górnej części, komendanci mieli dopisać ręcznie daty i wpisać numer aktu prawnego, który dałby podstawy do takiej decyzji. Następnie ogłaszali mobilizację.  Powstaje pytanie, na jakiej podstawie ogłaszali mobilizację, bo żadnego aktu prawnego nie było. Kiszczak powiedział wprost: w chwili wprowadzenia stanu wojennego nie mieliśmy żadnych aktów prawnych, mieliśmy jedynie przyrzeczenie prezesa Rady Ministrów, że takie przepisy zostaną uchwalone. Kiszczak i cała ekipa polityczna miała świadomość, że to, co się stało w nocy z 12 na 13 grudnia 1891 r. było jawnym bezprawiem.

A dekret o stanie wojennym?

Kiedy ogłoszono stan wojenny w budynku Rady Ministrów zebrali się radcowie, którzy powiedzieli, że w momencie, kiedy trwa otwarta sesja Sejmu, a tak wówczas było, nie wolno wydawać dekretów z mocą ustawy. Określili to mianem bezprawia. Dekret o stanie wojennym, który miał ukazać się w Dzienniku Ustaw drukarze dostali do druku 16 grudnia. Kazano im wpisać datę na druku 14 grudnia. Pierwsze egzemplarze wydrukowali rankiem 17 grudnia. Prawo obowiązuje od momentu publikacji aktów prawnych w Dzienniku Ustaw. Tymczasem komendanci zatrzymywali ludzi 13, a nawet 12 grudnia przed północą – jeszcze wcześniej, niż „zezwalałaby” na o fałszywa data Dziennika Ustaw.

Na jakiej podstawie działali komendanci?

Wystarczył telefon, albo szyfrogram. Zabezpieczyłem szyfrogram, który dał początek akcji internowania. Komendanci otrzymując pierwszy sygnał przystępowali do działań, zgodnie z przygotowanym w komendach planem na wypadek wprowadzenie stanu wojennego. Zrobili, co im nakazano: otworzyli paczkę, wpisali odpowiednie daty i numery nieistniejących aktów prawnych. Na przykład mieli powołać się na dekret o ochronie bezpieczeństwa granic państwa polskiego, który nigdy nie został uchwalony. Jeden z komendantów, któremu zwróciłem na to uwagę, powiedział no i co z tego? 24 grudnia przyszedł szyfrogram z MSW, który nakazywał zniszczenie projektów aktów prawnych, bo zostały  opublikowane inne, prawdziwe.

Można uznać, że stan wojenny wprowadzili komendanci wojewódzcy, skoro nikt z najwyższych państwowych władz nie podpisał wtedy żadnego dokumentu? Jedyne dokumenty, na których widnieją jakiekolwiek podpisy w tamtym czasie, to decyzje o internowaniu?

To prawda, tylko tym dokumentom nadawano cech legalności, tylko tam były jakiś pieczątki i podpis. Ale mówienie, że komendanci wojewódzcy wprowadzili stan wojenny, to przesada. Wykonali polecenia przełożonych. Dla mnie wydanie tych poleceń było całkowicie bezprawnym działaniem najwyższych członków władzy. Wydali polecenia na podstawie niczego.

A więc to był zamach stanu?

Ja tego nie powiedziałem.

Niemniej z naszej rozmowy wynika, że komendanci wykonali bezprawne polecenia, działali bezprawnie. I tego dotyczą zarzuty, które postawił pan głównemu podejrzanemu, byłemu komendantowi wojewódzkiemu Jarosławowi W.?

Tak. Sytuacja wyglądała następująco: 12 grudnia rano odbyło się spotkanie w gabinecie prezesa Rady Ministrów Wojciecha Jaruzelskiego. Przybyli Czesław Kiszczak, Florian Siwicki - szef Sztabu Generalnego oraz szef Urzędu Rady Ministrów Michał Janiszewski. Te osoby podjęły decyzje o wprowadzeniu stanu wojennego. Ostateczna decyzja miała zapaść około godziny 14. W tym czasie w Gdańsku w stoczni im. Lenina obradowało kierownictwo „Solidarności”. Około 14 Kiszczak zadzwonił i powiedział, że na podstawie doniesień agenturalnych nie ma możliwości porozumienia z się z Solidarnością, gdyż dąży ona do przejęcia władzy. 

To brzmi absurdalnie: władza szukała porozumienia z Solidarnością, zbrojąc po zęby MO, SB i wojsko i szykując stan wojenny?

No tak. Dalej przebieg wypadków znamy. 67 osób w naszym województwie internowano na podstawie decyzji podpisanych przez komendanta wojewódzkiego. Jarosława W. Wszystkie decyzje podpisał 12 grudnia. Później jeszcze trzy podpisał jego zastępca. 

Jak Jarosław W. wyjaśnia swoje decyzje?

Były komendant wojewódzki Jarosław W. w toku prowadzonego postępowania konsekwentnie odmawiał składania wyjaśnień, nie odpowiedział na żadne zadane pytanie.

Dlaczego kilka miesięcy temu, zaraz po postawieniu zarzutów, trafił do więzienia?

Chciałem przeprowadzić pewne czynności i skierowałem do sądu wniosek o zastosowanie takiego środka zapobiegawczego. Miałem wrażenie, że Jarosław W. może coś ustalać z innymi osobami, które chciałem przesłuchać. W trakcie prowadzonego postępowania funkcjonariusze SB, którzy byli przesłuchiwani mówili, że między sobą często rozmawiają na mój temat.

Potraktował to pan jako groźbę?

Nie. Ale aresztowanie spowodowało panikę w ich szeregach. Sąd Rejonowy podzielił moje stanowisko, zastosował tymczasowy areszt, natomiast Sąd Okręgowy uchylił aresztowanie po wpłaceniu poręczenia majątkowego. 

Co grozi Jarosławowi W.?

Zgodnie a artykułem 189 paragraf 2 Kodeksu Karnego: kto pozbawia człowieka wolności na dłużej niż 7 dni, albo pozbawienie wolności wiąże się ze szczególnym udręczeniem, podlega karze od roku do 10 lat pozbawienia wolności.  W przypadku kilku zarzutów stosowana jest kara łączna – kilkanaście lat.

Podobne śledztwa toczą się w innych województwach. Zachodniopomorskie było pierwsze. Czy dla byłych internowanych taki proces ma znaczenie?

Wiele z tych osób przeżyło tragedię, która dotknęła także ich rodziny. Jedna z pań, nauczycielka, kiedy SB wyważyła drzwi i weszła do jej mieszkania, była w nim tylko z małym synkiem, którego sama wychowywała. Dziecko płakało, funkcjonariusze krzyczeli, grozili, że mały trafi do Domu Dziecka. Ona była przerażona. Zabrali ją do zakładu karnego i przez kilka dni nie miała żadnej wiadomości, co się dzieje z dzieckiem. Do Bożego Narodzenia rodziny internowanych nie wiedziały co się stało z bliskimi, ludzie chodzili i do biskupa i do komendanta i do sekretarza PZPR, ale była blokada informacji. Osoba, która wzięła chłopca pod opiekę mówiła, że kiedy pojechała z nim w końcu na widzenie z mamą, to kobieta była w strasznym stanie. Z kolei mężczyzna, który mieszka dziś w Niemczech powiedział, że wolałby zostać pobity, niż trafić do ośrodka internowania. Kiedy go zabrali, żona została sama, z dwójką ciężko chorych dzieci, bez opału, bez niczego na zimę. On do dziś przeżywa, że wtedy nie był w stanie im pomóc. Inna osoba – mężczyzna, który miał duże gospodarstwo rolne – został internowany, a jego żona, w ciąży, została z setką krów. Wpadła w nerwicę, miała kłopoty z donoszeniem ciąży. Znam też kobietę, którą internowano 14 grudnia. Do dziś nie opuszcza mieszkania. Wśród pokrzywdzonych są aktywni opozycjoniści, ale też zwykli ludzie, wybrani do różnych funkcji związkowych tylko dlatego, że inni ich lubili, a nie dlatego, że walczyli z komuną. Tacy nigdy nie przypuszczali, że mogą być internowani, nie byli przygotowani na żadne sankcje. Wielu wspomina, że jak ich wieziono więźniarką do zakładu karnego w Goleniowie, o czym nikt ich nie poinformował, i nagle przez szczelinki zobaczyli, że samochód zatrzymuje się w lesie, wzięli się za ręce i zaczęli się modlić, bo myśleli, że zostaną rozstrzelani. Niektórzy funkcjonariusze żartowali z ludzi w ten sposób, że pytali: rozwalamy, czy wieziemy dalej? Myślę sobie, że ludziom należy się, aby sąd w niepodległej Rzeczypospolitej uczciwie sprawę  osądził.