Nikt nie badał, czy istnieje genetyczne obciążenie polegające na wewnętrznym przymusie bycia obserwatorem,  albo uczestnikiem Historii przez duże „H”. Jednak w wielu rodzinach ludzie, zamiast majątku, dziedziczyli szczęście, albo przekleństwo bycia tam, gdzie dzieje się coś ważnego. Tak było w przypadku Ewy Gruner, choć jako dwudziestolatka przysięgła sobie raz na zawsze: nie dam się w nic wciągnąć, chcę spokojnie żyć.

Nikt nie badał, czy istnieje genetyczne obciążenie polegające na wewnętrznym przymusie bycia obserwatorem,  albo uczestnikiem Historii przez duże „H”. Jednak w wielu rodzinach ludzie, zamiast majątku, dziedziczyli szczęście, albo przekleństwo bycia tam, gdzie dzieje się coś ważnego. Tak było w przypadku Ewy Gruner, choć jako dwudziestolatka przysięgła sobie raz na zawsze: nie dam się w nic wciągnąć, chcę spokojnie żyć.

Nie udało się.

Nie zostawię rannych

Dla ojca Ewy, Juliana Grunera wojna nie była zaskoczeniem – dużo wiedział, pracował jako lekarz domowy ambasadora RP w Niemczech. Tuż przed Wrześniem wysłał żonę i córkę z Kalisza Wielkopolskiego, znajdującego się niedaleko granicy polsko-niemieckiej, do Tomaszowa. Sam dostał przydział do Lublina – miał tam zorganizować szpital polowy. Już w pierwszych dniach po hitlerowskiej agresji mama i Ewa dowiedziały się, że są na liście do wywózki do pracy do Niemiec. Uciekły, wróciły do Kalisza. W ich domu już mieszkał jakiś niemiecki oficer, który powiedział: bierzcie, co chcecie i uciekajcie. Zabrały ciepłą odzież i pojechały do Częstochowy, do siostry mamy. Nie miały żadnych wieści od ojca. Mama wierzyła, że wszystko będzie dobrze,  przecież ojciec zdawał sobie sprawę, co to znaczy wojna, w pierwszej światowej walczył, był ułanem. Wierzyła w jego siłę i wytrwałość, w końcu był wzorem dla polskich sportowców i nie tylko polskich. Wybitny lekkoatleta, mistrz w rzucie oszczepem (Paryż 1925), uprawiał też hokej na lodzie i skok wzwyż. W domu było mnóstwo medali, dyplomów, trofeów, podziękowań.

To wszystko miało pomóc mu przetrwać. Tylko, że jeszcze wtedy nikt nie przypuszczał, że ta druga wojna przyniesie zupełnie nowe koszmary.

Szpital Juliana Grunera został ewakuowany do Stanisławowa. Ewę prześladują obrazy, które powstały ze strzępów informacji ocalałych kolegów ojca: 19 września, ranni leżą na noszach na ulicach, wjeżdżają sowieckie czołgi, nie chcą się zatrzymać, ani zmienić trasy, ojciec próbuje bronić leżących, rozbijają mu kolbą głowę, upada, czołgi jadą dalej.

Nielicznym jeńcom, którzy przeżyli, udaje się uciec. Namawiają ojca. Nie ma mowy. Przecież nie może zostawić rannych, on musi ich prowadzić dalej, opiekować się w drodze – nawet jeśli donikąd.

A potem przychodzą od niego jeszcze dwie kartki. Ze Starobielska. A potem już nic.

„Najukochańsza moja Majeczko i Ewuniu (...). Żyję w trwodze o Was (...). Czy masz środki na utrzymanie (...)”. I jeszcze prośba, że jeśli mogą, to niech przyślą sweter i buty.

Niedaleko obozu, w którym był przetrzymywany, w Charkowie, mieszkała jego siostra, której mąż prowadził na tamtejszym uniwersytecie katedrę biologii. Nie miała pojęcia, że brat jest tuż tuż. „Zbieram dla Juleczka bieliznę, wyślę mu paczkę” – obiecywała w listach do szwagierki.

Już po zamordowaniu polskich oficerów niewiadomo dlaczego (wyrzuty sumienia?) jeden z enkawudzistów o nazwisku Czecholski wysłał do ich rodzin około dwustu listów mniej więcej takiej treści treści: wasz mąż wybył ze Starobielska i wiedzę o miejscu jego pobytu ma NKWD w Moskwie. Rodziny pisały do Moskwy. Czecholski zniknął.

Mama Ewy nigdy takiego listu nie dostała. Żyła szukaniem męża i wiarą w kolejne fałszywe tropy. Że żyje. Że mieszka w omskiej obłasci. Że operuje prymitywnymi kościanymi narzędziami. Ludzie przychodzili z takimi wieściami do końca lat 40. Może chcieli dobrze, może im się coś wydawało, może chcieli coś wyłudzić, a może łudzić i indoktrynować, bo tak było na rękę nowej ludowej władzy.

 

2 miliony oszukanych

 

Ewa próbowała prowadzić śledztwo na własną rękę. Za czasów Chruszczowa pojechała z wycieczką do Moskwy, udało się jej nawet porozmawiać z polskim ambasadorem. Pytała, czy w ZSRR są jeszcze Polacy, którzy chcą wrócić do kraju. Powiedział, że nie ma nikogo takiego. Potem, z zadziwiającą szczerością dodał, że  ludzi, którym zabrano polskie obywatelstwo jest tu ponad 2 miliony.

To pozwalało łudzić się dalej. 

Tak było do lat 80. Z nowych, napływających wciąż, elementów układanki powoli wyłaniała się straszna prawda.

- A potem Michaił Gorbaczow przywiózł spisy nazwisk z obozów, w których przetrzymywani byli polscy oficerowie – mówi Ewa Gruner. 

Gest ze strony przywódcy ZSRR rusza lawinę. Rodziny zamordowanych i zaginionych chcą wszystko wiedzieć do końca. Ewa Gruner też. Działa w stowarzyszeniu Rodzin Katyńskich. W połowie lat 90. dwukrotnie jedzie do Charkowa na ekshumację. Boi się tego, ale jedzie.

Polskiej ekipie strona ukraińska nie daje nikogo do pomocy. Sami pracują w grobach, ona też. 75 masowych grobów, w tym 15 polskich, w największym znajdują się szczątki ponad tysiąca osób. Spoczywają na głębokości 3-5 metra. Polacy znajdują dziwne przedmioty. Ktoś wyjaśnia, że to resztki świdrów przemysłowych, którymi w latach 70. i 80. mielono w grobach szczątki, chcą upchnąć je jeszcze głębiej. Dlaczego? Może coś było widać i ludzie zaczęli podejrzewać. Podobno wcześniej nikt o niczym nie wiedział – ciała zwożono ciężarówkami szczelnie wybitymi blachą, z napisem na bokach „Mleko i chleb”.

Nie wszystko udało się zmielić. Zachowały się zwłoki z rękami związanymi na plecach sznurkiem, oglądając czaszki można było odtworzyć sposób zabijania: strzał w otwór potyliczny, kula wychodziła ustami, albo okiem, żeby nie było za dużo krwi, żeby nie trzeba było zbyt często sprzątać. Niedostrzeleni dobijani byli kilofem.

W grobach przetrwały przedmioty osobiste: szachy, fifki, święte obrazki, buty. Przetrwał sygnet i zegarek ojca Ewy z monogramem na tarczy herbowej. Odzyskała je i przechowuje w domu, jak relikwię, obok sznura, którymi związane były ręce jeńca i guzików z orzełkiem z żołnierskiego płaszcza.

Zaproszono ją do wygłoszenia przemówienia przy z okazji otwarcia cmentarza w 2000 r. Obecni byli premierzy Jerzy Buzek i Wiktor Juszczenko. Dostała zawału. 

- Ale tak na dobre to, co się stało, dotarło do nas po filmie Andrzeja Wajdy „Katyń” – mówi Ewa Gruner.

 

Gdy wjechał czołg

 

Mama robiła wszystko, aby oszczędzić Ewie bólu. Gdy ta pytała o ojca, zawsze słyszała tylko, że był wesoły, wysportowany, przystojny. Nic więcej. Może pod wpływem mamy, może podświadomie dziewczyna wiedziała, że jeśli chce żyć spokojnie, musi być z dala od wszystkiego, co mogło ten spokój zburzyć.

Ale wydarzenia ją osaczały.

W 1958 r. skończyła studia medyczne w Poznaniu. Wróciła do Szczecina, pracowała w klinice chirurgii dziecięcej. To właśnie tu cztery lata później doszło do tragedii, o której tak na dobre zaczęto mówić dopiero po trzydziestu latach.

Trwały manewry wojsk zaprzyjaźnionych, defilada w centrum miasta miała być ukoronowaniem demonstrowanej przyjaźni. Czołgi jechały szybko, jednak nie trzymały szyku i żeby wszystko ładnie wypadło przed trybuną, jeszcze musiały przyspieszyć. Jeden skręcał z Jagiellońskiej w Piastów.

- Na trasie stało dużo dzieci, wygoniono je ze szkół do klaskania – opowiada Ewa Gruner. – Może zmiana nawierzchni spowodowała, że czołgista nie zapanował nad pojazdem i czołg wjechał w tłum. W te dzieci. Kilkoro odepchnął pewien milicjant – uratował je, sam stracił dwie nogi. To było straszne, zginęło wówczas szesnaścioro dzieci. Przywożono je do szpitala na Unii Lubelskiej, miałam dyżur. Pamiętam, że większość przywożono gazikami wojskowymi. Dzieci leżały na płachtach, ranne i te, które już nie żyły. Obok nich części ciała. Jak tylko ludzie dowiedzieli się, że my zajmujemy się ofiarami wypadku to wszyscy, których dzieci na czas nie wróciły do domu, przyszli do nas. To było traumatyczne, operowaliśmy, gdzie było miejsce, nawet na korytarzach. Jedna salowa przybiegła piechotą na bosaka, żeby pomóc, gdy tylko usłyszała, co się stało. Pamiętam zwłaszcza dwie dziewczynki, które straciły nogi.

Oczywiście zaraz w szpitalu pojawili się smutni panowie. Zabierali dokądś zwłoki. A potem wzywano nas, lekarzy, na SB i kazano podpisać, że nic o tym wypadku nie powiemy. Dowiedziałam się potem, że czołgista, młody chłopak, skończył w szpitalu psychiatrycznym.

Nie oddać „im” ludzi

W grudniu 1970 r. też miała dyżur, akurat wtedy, gdy padły strzały.

- Na początku w szpitalu nie wiedzieliśmy, co się dzieje – wspomina. – Mówiono, że zaczęły się rozruchy, ale na ile to, co działo się na ulicach było poważne zobaczyliśmy, gdy zaczęto zwozić rannych. Najczęściej przywozili prywatni. Było coraz straszniej, bo ludzi mówili, że milicja strzela, nawet w plecy. Przeczuwaliśmy, co się stanie za chwilę. Staraliśmy się jak najszybciej opatrzyć lżejsze rany i odesłać do domów. Wpisywaliśmy do dokumentacji fałszywe dane. Szybko pojawili się funkcjonariusze MO i SB – sprawdzali dane pacjentów, obstawili cały szpital. Znów kazali podpisywać, że nic nie powiemy.

Na początku lat 80. na dyżur Ewy Gruner pogotowie ratunkowe przywiozło młodego mężczyznę, jeszcze chłopca, który próbował popełnić samobójstwo zaraz po tym, jak bezpieka weszła do jego mieszkania. Poszedł do WC, łyknął garść tabletek nasennych. Zapadł w śpiączkę. Trafił na intensywną terapię.

- Musiał to być ktoś ważny, bo dwóch milicjantów pilnowało go cały czas, po szpitalem stały milicyjne samochody – mówi Ewa Gruner. – Kazali nam go szybko budzić, ale my nadal podawaliśmy środki nasenne czekając na sygnał, że niebezpieczeństwo „wsypy” minęło, że wszystko o czym mógł wiedzieć chłopak zostało zabezpieczone, zakonspirowane. Dopiero wtedy go wybudziliśmy.

 

Epilog

 

Ewa Gruner jest szefową szczecińskiego stowarzyszenia „Rodzin Katyńskich”, współorganizatorką wielu krajowych i zagranicznych ekspozycji nt. losów polskich oficerów zamordowanych przez NKWD, prelegentką podczas spotkań z młodzieżą nt. listy katyńskiej. Mówi, że zawsze miała wrażenie, że ojciec wychowuje ją zza grobu, zawsze myślała, co powie na dany temat, jak wróci, a potem, co by powiedział, gdyby żył. Pewnie zawsze kazałby dać świadectwo prawdzie.

Dla tych, którzy od pokoleń uwikłani są w historię, to tylko wyraz zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Eway Gruner twierdzi, że „dawanie świadectwa” to cecha zanikająca.

- To cecha pokolenia ostatnich romantyków, co to „jak trzeba na śmierć idą po kolei, jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec” - mówi. Zastanawia się tylko, czy tym ostatnim pokoleniem romantyków byli ludzie urodzeni jeszcze przed wojną. Kiedyś tak myślała. Ale teraz nie jest tego pewna.

Agnieszka Kuchcińska-Kurcz