„Kochany i Drogi Pułkowniku! … Bez Pana działania nie byłby Szczecin polskim jeszcze przed Konferencją Poczdamską – a to właśnie zaważyło na naszych losach. Pańskiemu kierownictwu zawdzięczam swą ówczesną postawę, a tym samym wpłynął Pan na całe moje dalsze –

po dziś dzień życie… Dziękuję… Piotr Zaremba”.

Cytowany we fragmentach list, przesłany został 25 grudnia 1985 roku do Leonarda Borkowicza. Pisał go pierwszy polski prezydent Szczecina do pierwszego polskiego wojewody szczecińskiego. Zaremba doskonale zdawał sobie sprawę, jak wielką rolę odegrał Borkowicz w zmaganiach o przyznanie Szczecina Polsce. Szacunek dla wojewody, wyrażany przez autora „Walki o polski Szczecin”, był odwzajemniony. „Szczerze mówiąc, zazdroszczę Politechnice Szczecińskiej jej obecnego Rektora, z którym współpracę w latach 1945–1949 zawsze uważać będę za duży dla mnie zaszczyt” – tak w latach sześćdziesiątych mówił Borkowicz o Zarembie.

Działalność inżyniera Piotra Zaremby znana jest głównie dzięki publikacji jego dzienników i wspomnień. Jeżeli chodzi o Borkowicza, rzecz wygląda inaczej. Brak jest dotąd pełnej jego biografii, a należy zaznaczyć, że był nie tylko wojewodą szczecińskim. Gwoli ścisłości – niepełnoprawnym, bowiem nigdy, jak sam twierdził, oficjalnej nominacji nie otrzymał. W swoim długim, pełnym zwrotów życiu, działał w wielu instytucjach – jako ambasador w Pradze, dyrektor w przeróżnych urzędach, redaktor – ale zawsze z ogromnym sentymentem odnosił się do okresu szczecińskiego, określając go „czasem pełnym uroku”. Można zatem stwierdzić, że tak jak on odcisnął trwały ślad w powojennej historii regionu, tak i region zostawił swój ślad na nim.

Czy w 1945 roku Borkowicz zdawał sobie sprawę, że zostanie administratorem Pomorza Zachodniego na blisko pięć lat? Był to raczej przypadek, aniżeli zaplanowane działanie. Gdy jako pełnomocnik Rządu Tymczasowego przy I Froncie Białoruskim stacjonował w Poznaniu, wyjechał na początku kwietnia ‘45 w podróż inspekcyjną m.in. do Piły, Koszalina i Stargardu. Zaskoczony brakiem jakichkolwiek działań władz polskich, które zmierzałyby do przejęcia i zagospodarowania ziem, zalewanych przez prącą na Zachód Armię Czerwoną, zadzwonił do Bieruta. Usłyszał wówczas pytanie, czy nie mógłby zająć się tą kwestią? Jako że właśnie w tym czasie Aleksander Karczocha–Józefski, powołany na Pełnomocnika Tymczasowego Rządu na Okręg Pomorze Zachodnie, został wiceministrem administracji publicznej, Borkowicz przejął po nim zarząd Okręgu.

O jego zaangażowaniu w pracy świadczy zarówno dokumentacja urzędowa, jak i wspomnienia ludzi go znających. Wiele informacji przynoszą również materiały, wytworzone przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Warto zaznaczyć, że pod ich biurokratyczno-sprawozdawczym językiem kryją się często informacje, odnoszące się bezpośrednio do charakteru i osobowości rozpracowywanego.

Funkcjonariusze aparatu represji negatywnie oceniali postępowanie Borkowicza wobec Niemców, których obdarzał pewną formą opieki. Styl sprawowania władzy, w którym oprócz przynależności partyjnej uwzględniał również kompetencje, stał się powodem postawienia mu zarzutu „ponadklasowości”. Za swoistą niezależność w sprawowaniu urzędu wojewody przyszło mu później słono zapłacić. Kim zatem był? Znał osobiście ludzi „pierwszego garnituru”, m.in. Bolesława Bieruta, Władysława Gomułkę, Konstantego Rokossowskiego, Iwana Sierowa, przyjaźnił się z Edwardem Ochabem i Romanem Zambrowskim…

Leonard Berkowicz (takie nazwisko nosił przed wojną) urodził się w 1912 roku w Wiedniu. Jego rodzice nie byli zamożni. Oboje zaliczali się do inteligencji pracującej, związani byli z ruchem robotniczym, co powodowało częste zwolnienia ojca z pracy i kłopoty finansowe. Przyszły wojewoda wcześnie zainteresował się komunizmem – jako piętnastolatek wstąpił we Lwowie do Komunistycznego Związku Młodzieży Zachodniej Ukrainy. Za „antyrządowe wypowiedzi” został wyrzucony z wszystkich szkół lwowskiego okręgu szkolnego. Próbował kontynuować naukę w Jaśle, gdzie przeżył więzienną inicjację za działalność polityczną (był wówczas członkiem KPP). Peregrynacje szkolne zawiodły go do Altenburga w Turyngii, bowiem stryj Michał dał mu „ostatnią szansę” i zobowiązał się do utrzymania bratanka. Ale młody Leonard po raz kolejny stracił możliwość zdobycia matury – założył w niemieckim technikum koło komunistyczne, za co został wydalony ze szkoły, a po kilku miesiącach z Niemiec.

Lata międzywojenne były w życiu „Łukasza” (to jego konspiracyjny pseudonim) wypełnione zmianami miejsc pobytu i zatrudnienia, co wynikało z zaangażowania w pracę partyjną. Miało to również inne konsekwencje: kolejne aresztowania i kary, w tym pięciolinie więzienie w Drohobyczu i Lwowie oraz blisko roczny pobyt w budzącej grozę Berezie. Przeszedł zatem inną szkołę, niż zaplanowali mu zatroskani rodzice. W więzieniach nawiązał liczne znajomości, osadził się w środowisku komunistów, nabrał odporności na codzienne trudy.

W czasie II wojny światowej przebywał we Lwowie, następnie był oficerem Armii Czerwonej. Za wstawiennictwem Wandy Wasilewskiej trafił do I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki w randze zastępcy, a następnie dowódcy pułku. Walczył pod Lenino, gdzie poległ jego młodszy brat. Działalność administracyjną zaczął latem ‘44, zostając pełnomocnikiem PKWN na Białostocczyźnie. Stamtąd trafił do Lublina i Łodzi na stanowisko zastępcy Głównego Komendanta Milicji Obywatelskiej. Wspominał potem, że osobiście poprosił go o to towarzysz „Wiesław”, skonfundowany, że milicją nie rządzi ówczesny komendant Jóźwiak, tylko… żona Jóźwiaka, „osławiona” Helena Wolińska-Brus („Lena”). Borkowicz przystał na propozycję. W Łodzi istniała już Komenda Główna Policji Narodowej. Opowiadał po latach, że tworzyły ją „elementy prawicowe, przede wszystkim endeckie”, co było „poważnym problemem”. Zorganizował z kierownikami spotkanie, na którym stawił się w mundurze oficera Wojska Polskiego. „Na 13 zebranych 7 przyznało się, że należało do NZS. Zapytałem: co to jest NZS? Odpowiedziano: «Narodowe Siły Zbrojne». Jakie miały zadanie? Tu odpowiedź brzmiała drastyczniej: «Pan pułkownik rozumie, jeżeli dowiedzieliśmy się o jakimś komuniście albo Żydzie, to naturalnie rozwalaliśmy go«.” Zamknął ich zatem w prowizorycznym areszcie. Wiedział, co dla osadzonych znaczyć mogło „śledztwo przeprowadzone przez odpowiednie organy” – w końcu był częścią systemu. Dlatego zastanawia fakt bezkrytycznego zaufania tych ludzi do człowieka, który był przedstawicielem komunistów i niezwykła wręcz szczerość w wyrażaniu poglądów politycznych. Może zaufanie budziła polska rogatywka, którą nosił, a którą uszył mu białostocki krawiec? W każdym razie wspominał, że miała niezwykłą moc. Ale czy naiwność ludzi mogła wówczas sięgać aż tak daleko?

Sam Borkowicz po latach zrewidował własne spojrzenie na pewne sprawy. Warto tu przywołać ciekawą scenę. Kiedy był już w Szczecinie, przyjechał do niego Gomułka, wówczas sekretarz generalny PPR. Przechadzając się po zniszczonym ogrodzie, przylegającym do domu wojewody, zauważył drut wieńczący niewielki murek. Zapytał o jego przeznaczenie, na co gospodarz odrzekł, że drut „jest pod napięciem elektrycznym na wypadek złodziei”. Mimo że nie była to prawda, towarzysz „Wiesław” kategorycznie zażądał natychmiastowego usunięcia drutu, argumentując że „może zginąć jakieś dziecko!”.

„Po trzydziestu latach trudno mi znaleźć odpowiedź na pytanie, jak godziliśmy naszą prywatną przyzwoitość z brakiem skrupułów w walce politycznej, w której wrogów sami zresztą kreowaliśmy”- wspominał Borkowicz.

KIEDY w 1949 roku opuszczał Szczecin i wyjeżdżał jako ambasador RP do Pragi, żegnały go uczennice wierszem Zenobii Janczewskiej: „Przyzwyczajone do Twojej obecności, Obywatelu Wojewodo (…), jakąż pustkę odczujemy – gdy Ciebie, Panie Wojewodo, przestaniemy widywać (…). Czy zatęsknisz wtedy do tego miasta, któreś z gruzów podniósł”.

Przedwojenny „Łukasz” oceniał pobyt w Szczecinie jako bardzo owocny. Co zatem skłoniło go do wyjazdu? Wedle jego słów podjął starania o placówkę dyplomatyczną, zasadnie domyślając się, że dotychczasowa autonomia władzy regionalnej bezpowrotnie się kończy. Miał świadomość, że po Kongresie Zjednoczeniowym, po „czystkach”, jakie przetoczyły się przez szeregi PPS i PPR, wojewodowie będą w pełni uzależnieni od centralnego aparatu partyjno-rządowego. Nie były to pewnie jedyne powody wyjazdu nad Wełtawę. Po latach wyznaczanych „etosem pionierskim”, po okresie entuzjazmu narodowego, związanego z „umojeniem” ziem pozyskanych, nadeszła noc brutalnej stalinizacji, w której Borkowicz pobłądził. W Archiwum Akt Nowych znajduje się wstrząsający dokument, curriculum vitae, pisane przez niego w marcu 1950 roku, skierowane do Bieruta. Na dziewięciu kartach rysuje swój życiorys, o tyle jednak nietypowy, że przesiąknięty „samokrytyką” i żalem za „postawieniem spraw osobistych przed sprawami Partii”. Dość powiedzieć, że na skutek donosów i enuncjacji bezpieki, dotyczących rzekomej niewłaściwej przeszłości żony ambasadora, Haliny Buchowieckiej, rzekomego uwikłania w afery szpiegowskie czy przemytnicze i oskarżeń, że „obejmując stanowisko ambasadora w Pradze, kontynuuje swój antypartyjny stosunek do pracy i ludzi, nadal otacza się elementem wrogim, klasowo nam obcym”, został zmuszony do opuszczenia Czechosłowacji i wytłumaczenia się z zarzutów. W ślad za słowami poszły czyny – odszedł od żony i dziecka, wypowiadając swoje credo: „Ja chcę być komunistą i poprzez wszystkie winy i błędy do tego przez całe życie dążyłem”. Pytanie: czy to wyznanie było dobrowolne, czy wymuszone? Należy je raczej potraktować jako formę asekuracji, bowiem Borkowicz doskonale wiedział o preparowanych dowodach i brutalnych śledztwach, prowadzonych również wobec ludzi, piastujących wysokie funkcje partyjno-rządowe. Wspomnieć można chociażby o słynnej willi w Miedzeszynie, tajnym więzieniu MBP, w którym torturowano Mariana Spychalskiego, a internowano Gomułkę.

Należy z całą mocą podkreślić, że była to osobista tragedia Borkowicza. Sam stwierdził po latach: „Zarówno Bierut jak i Gomułka nigdy mnie nie lubili i wyrządzili mi dużo krzywdy”.

Komunizm oznaczał dla niego zupełnie inne wartości, aniżeli slogan nadużywany przez nową „siłę narodu”. Był ideowcem oddanym sprawie, która wśród wielu wywoływała najgorsze koszmary, która wymagała całkowitego poświęcenia się nawet za cenę szczęścia rodzinnego. Cenę tę zapłacił. Podupadł na zdrowiu, często zmieniał pracę: w latach pięćdziesiątych był dyrektorem w ministerstwie kolei, dyrektorem w budownictwie przemysłowym, prezesem Centralnego Urzędu Kinematografii. Wówczas po raz kolejny jego nazwisko pojawiło się na posiedzeniu Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej PZPR. Tym razem „haka” na pułkownika żądał Gomułka, obrażony, że dosadnie się o nim wyraził w trakcie zwyczajowej „herbatki” w towarzystwie kolegi. Na szczęście dla Borkowicza nie potwierdzono oskarżenia o rzekomym przekazaniu mebli z CUK do prywatnego mieszkania reżysera Aleksandra Forda. Posadę jednak stracił. Na skutek stresu przeszedł wówczas poważną operację, której bolesne skutki odczuwał aż do śmierci. Ostoję odnalazł w wydawnictwie „Książka i Wiedza”, gdzie był kierownikiem redakcji historycznej aż do symbolicznego roku 1968, kiedy zmuszono go do przejścia na emeryturę.

MOŻNA zatem pokusić się o stwierdzenie, że losy Borkowicza były wyznaczane przez przełomy polityczne Polski Ludowej: niezwykle ważny dlań rok 1944, następnie rok 1948, naznaczony powstaniem PZPR i kończący jego szczecińskie rządy. Potem upokarzający okres stalinowski, w którym jednak stał się „zawodowym” dyrektorem. W roku 1956 odnajdujmy go w Filmie Polskim, kiedy na fali „odwilży” zadecydował o skierowaniu do produkcji scenariusza filmu „Ósmy dzień tygodnia” w reż. Forda. Według CKKP, ekranizacja miała „antykomunistyczne treści społeczne i moralne”, a sam prezes wykazał się „niedostateczną zdolnością do krytycznej oceny materiału”.

I kolejny zakręt najnowszej historii Polski, Marzec ’68, w którym Borkowicz vel Berkowicz został ostatecznie odstawiony na bocznicę dziejów. Wymowny jest również przywoływany ostatnio rok 1989 – dla naszego bohatera związany z cichym i świadomym odejściem.