Rozmowa z bp Marianem Błażejem Kruszyłowiczem z diecezji szczecińsko-kamieńskiej

- Czy po tym, jak okazało się, że w dokumentach krakowskiego IPN widnieją spisy księży współpracujących

ze Służbą Bezpieczeństwa, tutejsi księża ruszyli do IPN, aby poznać przeszłość Kościoła na terenie diecezji szczecińsko-kamieńskiej?

- My nie jesteśmy podatni na takie sensacje.

- Ale pierwszy raz takie informacje wyszły ze środowiska duchownych. Ujawnił je krakowski ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski.

- Już wcześniej duchowni wypowiadali się na ten temat. Prymas opowiadał się za lustracją, choć może ona odkryć sprawy trudne dla Kościoła. Trzeba pamiętać, że Kościół był celem największych ataków władzy komunistycznej. Był przestrzenią wolności, jedyną przestrzenią dosyć autonomiczną, więc stanowił środowisko szczególnego zainteresowania dyktatury komunistycznej, która chciała wszystko sobie podporządkować, przejąć rząd dusz, rządzić sumieniami. Tylko ksiądz psychicznie niezrównoważony, albo kierujący się wyłącznie własnym interesem, mógł z własnej woli być tajnym współpracownikiem (TW). Ale ja słyszałem raczej o takich, których SB na czymś nakryło. Jeśli było to drobne wykroczenie, esbecy obiecywali, że sprawa nie wyjdzie na jaw, proponowali jedno spotkanie, drugie. Jak taki ksiądz był za mało charakterny, wpadał w sidła SB. Przy poważnych sprawach SB stosowała szantaż. Ale TW stanowili jakiś procent ludzi Kościoła.

- Mówi się, że 10 procent duchownych współpracowało.

- Nie sądzę, żeby tak wysoki procent i aby istniały statystyki. W diecezjach, czy w zakonach, mniej więcej było wiadomo, kto współpracuje, ale bez całkowitej pewności. Takie osoby odsuwano, nie mówiło się przy nich o ważnych kościelnych tematach. Jawniejszymi współpracownikami byli księża patrioci, których przeważnie prześladowano za czas wojny, za jakieś formy współpracy z ruchem oporu. Wielu z nich myślało, że współpracując uratują sprawy kościelne: remont, budowę kościoła, salek katechetycznych. Współpracowali, bo grożono odebraniem plebani, zajęciem części klasztoru. Jeśli chodzi o kurie biskupie, czy domy prowincjalne zakonów nieraz, dla uratowania sprawy, przeznaczano kogoś do rozmów z SB.

- Nakazywano takiej osobie utrzymywanie kontaktów z SB?

- No, może nie wprost ją do tego przeznaczano, ale uznawano, że jeśli ktoś umiał złapać wspólny język z tamtymi ludźmi, może porozmawiać również o różnych sprawach ważnych dla bieżącego życia kościelnego.

- Przecież to zasada „cel uświęca środki”, którą Kościół potępia.

- Inaczej mówi się o zasadach, gdy żyje się w warunkach wolności, a inaczej, gdy żyje się z nożem na gardle. Do ’56 r. narastał terror, rzucano oszczerstwa, stale istniało zagrożenie, że przyjdą, zaaresztują. Władza chciała zniszczyć Kościół. Po ’56 r. było inaczej, ale nadal baliśmy się rewizji, musieliśmy kryć na strychach ważne dokumenty kościelne, nawet listy biskupów do odczytania w niedzielę, bibułę. SB wtrącała się do każdej sprawy, do rozszerzenia prądu w kościele, podłączenia telefonu, do wszystkiego, co trzeba było załatwić w  urzędach. Myślę, że działalność którą musieliśmy prowadzić, aby umożliwić życie Kościoła, wymuszała dialog z SB. Dziś ktoś nie znający historii, może to uznać za współpracę

- Czy z każdego ze spotkań z funkcjonariuszem SB np. w sprawie materiałów potrzebnych na remont kościoła, czy drobne budowy, duchowni musieli składać sprawozdanie?

- Tak, był taki obowiązek, też do tego się stosowałem. W czasach terroru byłem młodym człowiekiem, tylko świadkiem wydarzeń, potem ich aktorem. Byłem ekonomem prowincji warszawskiej franciszkanów, później przełożonym klasztoru w Niepokalanowie, który miał oddziaływanie w skali kraju, zwłaszcza po beatyfikacji ojca Kolbe w 1971 r. Odbyłem dziesiątki koniecznych rozmów z oficerami SB, nie dlatego, że mi się to podobało. Trzeba było prowadzić dialog, aby nie narażać Kościoła na niebezpieczeństwo, a także szukać możliwości poszerzenia działalności. Prymas Stefan Wyszyński podpisał z komunistami porozumienie w 1950 r., aby Kościół w Polsce mógł jakoś oddychać, żyć w okresie nasilenie terroru. To porozumienie nie podobało się Stolicy Apostolskiej, byli tam nawet przeciwnicy podniesienia arcybiskupa Wyszyńskiego do godności kardynała. Idąc na taką rozmowę z SB szedłem najpierw do prowincjała, albo do sekretarza konferencji Episkopatu Polski. Mówiłem, że np. w Urzędzie ds. Wyznań będę załatwiał określone sprawy i zawsze przedstawiałem ich listę. Potem opowiadałem sekretarzowi konferencji, jak przebiegła rozmowa.

- O co pytali esbecy?

- O wszystko. Nie tylko rozmawialiśmy o sprawach z mojej listy, np. o zezwoleniu na ponowne otwarcie drukarni i wydawnictwa, zamkniętych w latach 1949-52, czy o uroczystościach kościelnych z zaproszeniem dostojników kościelnych z zagranicy. Otrzymywałem również pytania o najdrobniejsze szczegóły z życia kościelnego i klasztornego. Np. pytali, kto odwiedza klasztor z zagranicy i z kraju. Kluczyłem w odpowiedziach, a jeżeli oświadczyłem, że na niektóre pytania nie odpowiem, słyszałem: nie szkodzi i tak będziemy wiedzieć. Gdy wydawano mi pierwszy raz paszport, jako odpowiedzialnemu za pielgrzymkę na beatyfikację o. Kolbego, złożono mi propozycję, abym odpowiedział po powrocie na szereg pytań. Oświadczyłem: proszę pana, to nie jest moje zadanie, tylko waszych służb, które otrzymują za to pieniądze, mogę tylko obiecać, że zrobię wszystko, by pielgrzymka odbyła się godnie. A była to pierwsza pielgrzymka oficjalna Kościoła polskiego po II wojnie światowej – liczyła 1500 osób. W rozmowach mówiłem też o tym, że skoro żyjemy w państwie prawa, to muszą nasze prawa respektować.

- Na początku lat 90. nie było jeszcze prawnych możliwości przeglądania akt, ale niektórym osobom się udało. Hierarchowie nie myśleli, żeby pójść np. śladem Adama Michnika i obejrzeć dokumenty specsłużb PRL dotyczące Kościoła?

- Dopiero z prasy dowiedzieliśmy się, że pan Michnik, czy inni panowie, mieli przywilej zaglądania do teczek, my nie mieliśmy takich możliwości. Oczywiście Kościół przeprowadził lustrację wewnętrzną, ale bez oparcia się o dokumenty. Można było co najwyżej pytać podejrzewane osoby, czy współpracowały i liczyć, że powiedzą prawdę. Wtedy dokumenty były jeszcze w rękach ludzi z dawnego układu. Jeszcze teraz nie wiemy, kto ma ich więcej: pan Urban, czy ostatni komunistyczny szef MSW gen. Kiszczak. W końcu to on kazał wozić teczki na przemiał. Ciekawe, kiedy za to poniesie odpowiedzialność?

-  To dobry pomysł ujawnienie nazwisk duchownych donosicieli?

- Najpierw porozmawiałbym z donosicielem. Ujawnienie nazwiska zależałoby od rozmiarów jego działalności antykościelnej, antypolskiej. Dziś w większości to już ludzi starsi, którzy nie zajmują stanowisk publicznych, nie mają wpływu na bieg wydarzeń.

- A co ze spowiedzią? Czy donosiciel powinien spowiadać?

- Nad tym się nie zastanawiałem, ale po pierwsze: taka osoba musi uregulować własne sumienie. I myślę, że oni je sobie uregulowali. Ale nic nie wiem na ten temat, musimy chronić sakramenty Kościoła, zwłaszcza tajemnicę spowiedzi. Ja już przebaczyłem wszystkim, którzy na mnie donosili, pod pewnym kątem przebaczyłem też esbekom, w końcu też powinni się zbawić. Oczywiście muszą odpowiedzieć za wyrządzone szkody dla Kościoła i narodu.

- Ksiądz biskup poznał człowieka, który był donosicielem. Jak do tego doszło?

- On się przyznał. To był uczeń niższego seminarium duchownego, przy którym wykryliśmy 180 tys. zł, wówczas równowartość prawie dwóch polskich fiatów 125. Postawiliśmy mu zarzut kradzieży i wtedy się przyznał, że jest TW. Opisał sposób zwerbowania, współpracy, ujawnił, jakie otrzymywał pytania, po 10 na każdy miesiąc, jak na nie odpowiadał, ile otrzymywał pieniędzy. On miał też zadania prowokacyjne, np. organizował malowanie pornograficznych scen wewnątrz klasztoru, kradł różne przedmioty. To miało wywołać niepokój, nieufność, podejrzliwość, poczucie zagrożenia. Po latach zobaczyłem, że ów młody człowiek jest prezenterem II programu TVP. Szybko umarł. Ale mam świadków, tych samych z którymi go przesłuchiwałem.

- Nie wystąpił ksiądz biskup o status pokrzywdzonego do IPN?

- Nie było najpierw ustawy lustracyjnej, później lustracja dotyczyła tylko osób publicznych. Można było wprawdzie uzyskać dokumenty, ale czekając wiele lat, a ja takiej łaski nie chciałem. Procedury zmieniły się po ujawnieniu listy Wildsteina, na której zresztą dwa razy występuje moje nazwisko, podejrzewam, jedna osoba to ja, zakwalifikowana jako pokrzywdzony. Przygotowałem się do wystąpienia do IPN, ale w wirze pracy te sprawy spadły na plan dalszy.

- Czy teraz, gdy temat donosicieli w Kościele zajmuje czołówki gazet, do kurii dzwonią wierni z pytaniami?

- Na naszym terenie chyba sprawa mało aktualna, stanowi to większy problem innych diecezji. Wiadomo, że w Krakowie biskup Karol Wojtyła był  śledzony, jako człowiek aktywny, skuteczny, wartościowy, mający kontakt z najbardziej wpływowymi osobami polskiej opozycji i kultury. Stąd tam być może wielu TW, którzy go osaczali. Na Pomorzu Zachodnim nie było aż takiej sytuacji, Szczecin nie był ważnym ośrodkiem dla państwa, kultury i narodu. W tej chwili żadnego z duchownych nie podejrzewam, że był TW, natomiast znam wielu takich, którzy ofiarnie współpracowali z opozycją antykomunistyczną.

- Po sprawie ojca Hejmo powstała komisja złożona z pracowników kurii i  IPN do badania dokumentów SB dotyczących Kościoła na Pomorzu Zachodnim. Nie poznali jeszcze akt?

- Są ludzie przewidziani do takiej komisji. Pismo w tej sprawie zostało skierowane do IPN, ale odpowiedź nie nadeszła.