W nocy z 14 na 15 grudnia 1981r. czołgi 12 Dywizji Zmechanizowanej dowodzonej przez płk. Henryka Szumskiego, rozbiły bramy stoczni im. Warskiego w Szczecinie. Za nimi na teren zakładu weszły oddziały ZOMO i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Wojsko

uzbrojone było w karabiny typu kałasznikow. W długą broń palną wyposażony był również jeden oddział ZOMO. W stoczni znajdowało się około 9 tys. osób.

- Mówi dowódca 12 Dywizji Zmechanizowanej  płk. Henryk Szumski, usłyszeliśmy przez megafony - wspomina stoczniowiec Antoni Gitenis. - Pułkownik obiecał, że jeżeli wszyscy opuszczą spokojnie stocznię, to wobec nikogo nie zostaną wyciągnięte konsekwencje. Jeśli nie, nieprzyjemności będą mieć zarówno stoczniowcy, jak i ich rodziny.

Robotnicy nie stawiali oporu. Mimo to, w ciągu miesiąca od chwili zakończenia protestu, ze stoczni zwolniono około 2 tys. osób. Do więzień i obozów internowania trafił cały komitet strajkowy. Jeden z ówczesnych przywódców strajku, Andrzej Milczanowski, został skazany na 5 lat więzienia.

Co to jest pacyfikacja?

Z wypowiedzi rzecznika prasowego Ministerstwa Obrony Narodowej: Gdyby chcieć posługiwać się w ocenie stanu wojennego logiką p. Andrzeja Milczanowskiego, który twierdzi, iż każdy porządny czlowiek  może dokonywać wyboru, oskarżenie należałoby rozciągnąć na wszystkich  podwładnych, nawet na mechanika, który prowadził czołg rozbijający stoczniowe bramy. To założenie, że wszystkie osoby, począwszy od gen. Jaruzelskiego, przez płk. Szumkiego, po szeregowca, miały pełną i nieskrępowaną swobodę w dokonywaniu wyboru.

Sejm RP dokonując oceny stanu wojennego nie zawarł w niej konkluzji, które potwierdziłyby oskarżenia. Oskarżenie dziś gen. Szumskiego i nazwanie go pacyfikatorem jest po pierwsze nadużyciem, a po drugie ma cechy kamyka, który pociąga za sobą cała lawinę. Na takiej zasadzie możnaby  kierować oskarżenia pod adresem każdego, kto w 1981r. nosił wojskowy mundur. Gen. Szumski nie ukrywa swojej przeszłości i nie ma ku temu powodów. Pomówienie będzie tylko pomówieniem, a oskarżenie musi być poparte dowodami. Wyciągając dziś rzekomo naganne czyny gen. Szumskiego, autorzy zamieszania wydają się kierować zasadą, że cel uświęca środki, że kto nie jest z nami, jest  przeciwko nam.

- Bzdura z tą pacyfikacją -  twierdzi jeden z pracowników Ministerstwa Obrony Narodowej. - Ale o postawie w 1981r. gen. Szumskiego niech mówią emerytowani wojskowi. Ja nie chcę, bo sam mogę stać się jutro emerytowanym wojskowym.

- Pacyfikacja w pojęciu wojskowym jest wtedy, gdy wojsko zajmuje jakieś terytorium i niszczy wszystko tak, że nie zostaje kamień na kamieniu - mówi ówczesny major 12 dywizji. - W przypadku stoczni im. Warskiego mieliśmy do czynienia z wejściem siłowym.

Według słownika wyrazów obcych "pacyfikacja jest to uśmierzanie powstania, lub buntu siła zbrojną".

Dwa magazynki ostrej amunicji

Po ogłoszeniu stanu wojennego jednostki 12 Dywizji Zmechanizowanej zostały wyprowadzone poza Szczecin.

- Otrzymaliśmy zadanie zabezpiecznia granicy zachodniej kraju - mówi dziś emerytowany wojskowy. - Wówczas istniała realna groźba, że do Polski wkroczą wojska Układu Warszawskiego. Na takie rozwiązanie sprawy naciskało głównie NRD. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby sprzymierzone armie faktycznie wkroczyły. Jednak już na drugi dzień z Warszawy przyszła wiadomość, że możemy wracać. Przyszedł też rozkaz zabezpieczenia mienia w niektórych zakładach pracy, w tym w stoczni.

- Od chwili ogłoszenia stanu wojennego czekaliśmy w gotowości w lesie w Dołujach - mówi ówczesny podchorąży rezerwy. - Skrzynki z amunicją stały na ziemi w śniegu. Każdy żołnierz miał podejść i wziąć jeden magazynek ze ślepą amunicją i dwa z ostrą. Było ciemno, broń ładowaliśmy w świetle reflektorów samochodowych i szperaczy. Podoficerom i oficerom przełożony powiedział, żeby brali tylko ostrą amunicję, bo potem, może nie być czasu, żeby zmienić magazynki. Szeregowym żołnierzom mówiono, że muszą mieć broń gotową do strzału, bo nie zdążą uciec przed tłumem. Tak straszyła kadra, która powoływała się na swoje doświadczenia z roku 1970.  Dowódca zapowiedział mi, że jak nie będę strzelał, to strzeli mi w łeb.

Honor żołnierza i milicjanta

. Wieczorem, 12 grudnia, w stoczni zadzwonił telefon. Dzwonię z jednej ze szczecińskich centrali telefonicznych, powiedział w słuchawce kobiecy głos: wojsko wchodzi na centralę, niszczy urządzenia... Głos umilkł

- Już po ogłoszeniu stanu wojennego, w  stoczni, Andrzej Milczanowski zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, co nam grozi - opowiada Mieczysław Ustasiak, wówczas przewodniczący Regionalnego Komitetu Strajkowego. - Tak, odpowiedziałem. Od pięciu lat więzienia do kary śmierci.  Potem jeden z prokuratorów, który nas przesłuchiwał powiedział, że ma tylko nadzieję, że żaden wariat nie zażąda dla nas najwyższego wymiaru kary.

- Kiedy stocznia została otoczona wygłosiliśmy odezwę do milicjantów stojących po drugiej stronie płotu - przypomina Zdzisław Łakomski, jeden z założycieli "Solidarności" w MO, wówczas prowadzący w stoczni głodówkę. - Tu również są milicjanci, mówiliśmy, a robotnicy walczą o słuszną sprawę. Honor nie powienien pozwolić wam strzelać, brat do brata.

Wojsko czytało przez megafony dekret o stanie wojennym.

13 grudnia odezwę do wszystkich służb mundurowych wydał też Regionalny Komitet Strajkowy. Jej autorzy przypomnieli grudzień 1970r. Odwoływali się do honoru polskiego żołnierza i milicjanta.

- Jak informowali mnie stoczniowcy Szumski mówił przez megafony: Milczanowski to były prokurator, on ludzi na śmierć prowadził - wspomina były minister spraw wewnętrznych. - To było wierutne kłamstwo, bo w ciągu sześciu lat pracy w prokuraturze szczecińskiej i powiatowej nigdy nie żądałem kary śmierci, ani nie uczestniczyłem w jakichkolwiek czynnościach wykonawczych związanych z wykonywaniem kary.

Lufami w stocznię

Po południu, 14 grudnia, w Szczecinie został wstrzymany ruch tramwajowy. Od strony portu do stoczni zaczęly podpływać barki desantowe. Przedsiębiorstwo otoczył 5 pułk 12 DZ, łącznie kilkadziesiąt  czołgów i bojowych wozów piechoty.

- Przy Bramie Kolejowej  prosiliśmy dowódców czołgów żeby podnieśli trochę lufy  wozów w górę, żeby nie były tak wycelowane w stocznię - mówi Jan Mordasiewicz, stoczniowiec. Trochę podnieśli, ale pamiętam, że na poziomie porucznika nikt nie mógł o tym decydować. Przez megafony wojskowego dżipa podawali komunikat, że mamy natychmiast opuścić stocznię. Padły słowa, że jeżeli tego nie zrobimy, użyją siły.

- Żołnierze byli głodni, jeszcze niedługo przed atakiem wołali o chleb ze smalcem - wspomina Gitenis. - Jak coś nie zostało w stoczni zjedzone, to im dawaliśmy.

Co 12-15 min. Milczanowski nawoływał przez megafony, że w razie wejścia wojska na teren zakładu wszyscy mają stawiać tylko bierny opór. Po rozpoczęciu ataku, chwilę przed zerwaniem łączności, zdążył jeszcze powiedzieć: spotkamy się w lepszych czasach.

Czołg się rozpędzał

Pod bramy podjechały armatki wodne. Strumienie wody odepchnęły stoczniowców w głąb zakładu. Ich ubrania zrobiły się sztywne. Na dworze było siedemnaście stopni poniżej zera.

- Komitet strajkowy obradował w sali głównej stoczni - mówi Mieczysław Ustasiak. - Atak rozpoczął się o pierwszej w nocy. Wtedy straciliśmy kontakt z bramą. Czekaliśmy, aż po nas przyjdą. Nie mieliśmy żadnej broni, choć były propozycje uzbrojenia. Przyszły kilka dni wcześniej, nie wiem, od kogo. Czy to była prowokacja, czy czyjeś nadgorliwe działanie? Stanowczo powiedzieliśmy: "nie".

- Przed bramą główną ustawił się czołg - opisuje Jerzy Sołtysiak, stoczniowiec. - Dwa razy  rozpędzał się i wycofywał, za trzecim razem sforsował bramę. Wjeżdżając zniszczył około pół metra tablicy upamiętniajacej ofiary grudnia 1970r. Całą załogą z wydziału W-2, montażu maszyn, pobiegliśmy do świetlicy głównej, żeby bronić Milczanowskiego. Na teren stoczni wszedł szpaler wojska. Słyszałem, jak padła komenda "odbezpieczyć broń".

Na W-6, wydziale obsługi statków, najdalej wysuniętej części przedsiębiorstwa, stoczniowcy usłyszeli tylko warkot motorów.

-Wpadły do nas oddziały milicji. Jeden  stoczniowiec z remontówki, który u nas  był, chciał szybko łódką przepłynąć do "Gryfii" - mówi Gitenis. - Strzelili serię w powietrze, na postrach. Został. W jednym ręku mieli pałki, a w drugiej trzymali  przewieszone przez ramię karabiny. Wyglądały, jakby były gotowe do strzału. My mieliśmy kable grubości 40 mm, dla samoobrony. Kazali nam wrzucić te nasze pałki do wody i przejść do szatni. W razie odmowy grozili pobiciem.

- Ja byłem przy bramie na Arsenale - opisuje Zdzisław Wójcik, stoczniowiec. - Bramę staranował czołg, odsunął się, wjechał samochód, a za nim wpadli tacy młodzi żołnierze z karabinami w dłoniach. ZOMO stało dalej, z tarczami.

- Jakaś studentka, która była w stoczni krzyczała, że mężczyźni nie powinni pozwolić wejść na teren zakładu oddziałom zmilitaryzowanym - wspomina Łakomski. - Było kilka głosów, które nawoływały do oporu. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie spokój i opanowanie komitetu strajkowego. Milczanowski, Waligórski, Ustasiak.

- Wszystko zależało od Milczanowskiego - potwierdza Józef Nowocień stoczniowiec. - Wystarczyło, ze ustawiłby  psychicznie ludzi na atak. Można przecież było dokręcić do nagrzewnic, takich dmuchaw, rury i działałyby jak miotacze ognia. Na terenie stoczni znajdowały się też butle z tlenem i acetylenem, które grożą wybuchem przy odkręconych zaworach. Ale opór czynny nie miał sensu.

Po wyłamaniu drzwi do sali głównej, gdzie obradował komitet strajkowy, ZOMO wpadło uzbrojone w długie pałki szturmowe i tarcze ("byli bardziej wystraszeni od nas, a więc niebezpieczni" - mówi Ustasiak). Oddziałem dowodził ppłk. Zbigniew Trzpis. Podobnie jak płk. Szumski, on też obiecał wszystkim, że nie zostaną pociagnięci do odpowiedzialności karnej. Chwilę później osobiście odprowadzał do milicyjnej suki Milczanowskiego.

- Panie, pan, były prokurator dopuszcza się pan takich rzeczy? - zapytał zatrzymanego.

- Pan nic nie rozumie - usłyszał w odpowiedzi.

Zbigniew Trzpis nie chce rozmawiać o tamtych czasach.

Pilnuj swojego nosa

Kiedy ZOMO wyprowadzało komitet strajkowy robotnicy skandowali: "ZOMO gestapo". Niektórzy strajkujący kładli się na śniegu nie chcą wypuścić samochodów z zatrzymanymi. Pewien stoczniowiec zapytał jednego z dowodzących, płk Sobolewskiego, jak to jest, że obiecują, iż nikomu nic się nie stanie, a wiozą ludzi do więzień. Podobno ów wojskowy łączył się w tej sprawie ze sztabem. Podobno mu odpowiedziano, żeby pilnował własnego nosa.

- Gdyby nie wojsko, milicja nie szarpnęłaby się na stocznię - uważa Milczanowski. - Może pomyślelibyśmy o jakiejś formie oporu? Udział wojska przekreślał cokolwiek.

- Myślę, że władze do końca nie były pewne reakcji żółnierzy, mimo wszystko wojsko trzymało się jakby z boku konfliktu - twierdzi Ustasiak. - W Gdańsku w więzieniu siedział nawet z nami żołnierz, dowódca scotta, który odmówił wykonania rozkazu.

- Wojsko nie było ślepym narzędziem w rękach władzy - twierdzi emerytowany wojskowy. - Nie było wrogo nastawione do robotników. Nikt nie wierzył, że zostanie do końca użyte w konflikcie z robotnikami. Grzechot i szum wozów wojskowych, to dobre narzędzie psychologiczne. O opozycji mieliśmy szczegółowe informacje od czasów KOR-u. Dla nas "Solidarność" nie była zagrożeniem dla państwa.

- W wojsku były dwa roczniki, więcej jednak żołnierzy takich, którzy nie zetknęli się z "Solidarnością" - mówi były podchorąży rezerwy. - Zamknięci w jednostkach, mieli dostęp tylko do odpowiednio preparowanych biuletynów. Obowiązkowo musieli oglądać dziennik telewizyjny i uczestniczyć w spotkaniach, gdzie mówiono im, że "Solidarność" doprowadzi kraj do anarchii i chaosu, a jej działacze chcą wszystkich powywieszać. Ci młodzi żołnierze byli bardzo szczuci przez kadrę na związkowców. Niektórzy mówili, że chcą jak najwięcej tej ostrej amunicji, bo to przez "Solidarność" był 13 grudnia, przez który przedłużono im wojsko.

Bilans wojskowy

Po wprowadzeniu stanu wojennego w Szczecinie czołgi 12 Dywizji Zmechanizowanej forsowały jeszcze bramy FAMABUD-u, Zakładów Chemicznych "Police", stoczni remontowej "Gryfii", WTECH-u i Polmozbytu na ul. Białowieskiej. Przez wiele godzin otaczały kordonem Zarząd Portu Szczecin-Świnoujście i stocznię "Parnicę".  Na terenie  niektórych zakładów zajętych przez wojsko i milicję przez wiele dni stały posterunki wojskowe. Mieszane patrole przeszukiwały przedsiębiorstwa zmuszając do ich opuszczenia najbardziej opornych. W asyście wojska w stoczni im. Warskiego odbyła się wymiana przepustek.

W 1982r. płk Henryk Szumski awansował do stopnia generała brygady. Wkrótce został mianowany szefem Pomorskiego Okręgu Wojskowego.

W wolnej Polsce prezydent Aleksander Kwaśniewski mianował go szefem Sztabu Generalnego.