Tego samego dnia - 16 sierpnia 1980 r., gdy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina zaczął działać komitet strajkowy, do którego przyłączały się zakłady pracy w całej Polsce, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w największej tajemnicy, został powołany sztab "Lato 80".

 

Oficjalnie miał kontrolować sytuację, zapewniać ład. W rzeczywistości dostał zupełnie inne zadania - kierował akcją pod tym kryptonimem w Wojewódzkich Komendach Milicji Obywatelskiej. To był plan, który miał na celu odebranie przywilejów politycznych nadawanych związkowcom.

Sztab pracował sprawnie, dopasowując planowane działania do zmieniającej się sytuacji. Wszystko było gotowe do starcia z opozycją już wiosną 1981 r., gotowe były nawet listy osób wytypowanych do internowania i aresztowania. Operacja, której termin wyznaczono ostatecznie na 13 grudnia (a która zaczęła się kilka godzin wcześniej) nie mogła się nie udać. Stan wojenny wprowadzono w Polsce szybko, przy wsparciu (tylko w pierwszych godzinach) 30 tysięcy funkcjonariuszy MSW, 49 tys. osób z Rezerwowych Oddziałów Milicji Obywatelskiej, 70 tys. żołnierzy, 1750 czołgów, 1400 pojazdów opancerzonych, 500 bojowych wozów piechoty i 9000 samochodów* . Efektem był paraliż społeczeństwa, które, poza nielicznymi przypadkami, zaskoczone, nie stawiało oporu.

Co stan wojenny znaczył dla ludzi, zwłaszcza tych, którzy od Sierpnia '80 uwierzyli, że Polska może się zmienić?

Pukanie przed północą

Pierwsi o stanie wojennym dowiedzieli się w Szczecinie działacze "Solidarności", po których Służba Bezpieczeństwa przyszła wieczorem, 12 grudnia. Do wystąpienia generała Wojciecha Jaruzelskiego brakowało jeszcze godziny, dwóch, a ludzi zabierano z domów, nie mówiąc dlaczego i dokąd. Gdy niektórzy pytali, czy mają zabrać ze sobą ciepłą odzież, słyszeli najczęściej, że nie, bo wrócą za kilka dni.

Wracali po kilku-kilkunastu miesiącach. Ich żony do końca życia będą pamiętać ten moment, gdy nagle, w środku nocy zostawały same, nie wiedząc, jaki los czeka mężów. Ich dzieci, dziś już dorosłe, nie zapomną światła latarki, które wyrwało je ze snu i widoku ojca prowadzonego między nieznajomymi mężczyznami.

Kobiety długo nie miały pojęcia, co dzieje się z ich mężami. Krążyły plotki, że zostali wywiezieni na poligon, że są przetrzymywani w namiotach. W Komendzie Wojewódzkiej MO przy ul. Małopolskiej w Szczecinie nie chciano podawać żadnych informacji. Nie martwcie się, mężowie będą z wami na święta, słyszały czasem, ale nie wierzyły.

Aresztowanych przewieziono najpierw do więzienia na Kaszubską, potem zakładu karnego w Stargardzie Szczecińskim, a po wyrokach do więzień na terenie kraju. Internowani trafili do więzienia w Goleniowie, potem do zakładu karnego w Wierzchowie Pomorskim, Strzebielinku, a najstarsi do ośrodka odosobnienia w Darłówku. Przez kilka miesięcy 1982 r. część mężczyzn przebywała w Wojskowych Obozach Specjalnych. Kobiety trafiały do więzienia w Kamieniu Pomorskim i ośrodku w Gołdapi. Tak, jak jedna z działaczek "Solidarności", Maria Matjanowska, którą zabrano z domu wraz z 14-letnim synem, najmłodszym polskim internowanym. Chłopaka odesłano do więzienia dla młodocianych, potem do Domu Dziecka. Dowiedziała się, co się z nim dzieje dopiero, gdy ogłosiła głodówkę, bo informować o losach dziecka nie chciał jej nikt.

Zatrzymanie lepiej znieśli ci, którzy stali w pierwszych szeregach "Solidarności" – jesteś liderem, ryzyko masz wpisane w życiorys. Dla szeregowych działaczy wydarzenia, które miały miejsce były szokiem. Ten niepokój, który nie dawał im wtedy żyć, noszą w sobie cały czas. Mężczyzna, który zostawił ciężarną żonę samą w dużym gospodarstwie rolnym, albo inny, którego żona została sama z dwójką niepełnosprawnych dzieci, bez opału na zimę. Czy sobie poradzą, czy ktoś im pomoże? Kompletnie załamała się kobieta, która spędziła w celi zaledwie jedną dobę. Tyle wystarczyło, aby wpadła w ciężką depresję, która złamała jej życie.

Pacyfikacja

Gdy w pierwszych godzinach po wprowadzeniu stanu wojennego znikali ludzie wyprowadzani w nieznanym kierunku, w szczecińskich zakładach, w tym w najważniejszym, symbolicznym wręcz – Stoczni Szczecińskiej im. A. Warskiego - wybuchł strajk. Na drugi dzień w Szczecinie został wstrzymany ruch tramwajowy. Od strony portu do stoczni zaczęły podpływać barki desantowe. Przedsiębiorstwo zostało otoczone przez 5 pułk 12 Dywizji Zmechanizowanej, łącznie kilkadziesiąt czołgów i bojowych wozów piechoty. Do tego doszło pięć kompanii ZOMO. Jeden z ówczesnych podchorążych rezerwy, który został zmobilizowany, opowiadał o skrzynkach z amunicją: każdy żołnierz miał wziąć jeden magazynek ze ślepą amunicją i dwa z ostrą. Wspomina, że kadra straszyła, żeby nie czekać z ładowaniem ostrej, bo potem może nie być czasu na zmianę magazynków. Oficerowie straszyli tłumem, który mógł wyjść ze stoczni, jak w grudniu 1970 r.
Atak na stocznię zaczął się z 14 na 15 grudnia, dwie minuty przed pierwszą w nocy. Stojących za bramą oblały strumienie wody z armatek wodnych – było siedemnaście stopni poniżej zera. Gdy odsunęli się w głąb zakładu, bramę sforsował czołg. Cofając się, zahaczył o tablicę upamiętniającą poległych w Grudniu 70 r.

Na teren przedsiębiorstwa weszło wojsko i ZOMO – jeden oddział uzbrojone był w broń długą. ZOMO-wcy ruszyli przede wszystkim w stronę sali świetlicy stoczniowej, gdzie obradował komitet strajkowy z Mieczysławem Ustasiakiem i Andrzejem Milczanowskim na czele. Członków komitetu wyprowadzano w zbrojnej asyście do stara więźniarki. Ludzi, którzy kładli się pod kołami, żeby zatrzymać samochód, odciągano siłą. Komitet strajkowy sądzony był przed Sądem Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy. Najwyższy wyrok – pięć lat pozbawienia wolności - dostał Andrzej Milczanowski.

Po wprowadzeniu stanu wojennego w Szczecinie czołgi 12 Dywizji Zmechanizowanej forsowały jeszcze bramy FAMABUD-u, Zakładów Chemicznych "Police", stoczni remontowej "Gryfii", WTECH-u i Polmozbytu na ul. Białowieskiej. Przez wiele godzin otaczały kordonem Zarząd Portu Szczecin-Świnoujście i stocznię "Parnicę". Na terenie niektórych zakładów, zajętych przez wojsko i milicję, przez wiele dni stały posterunki wojskowe. Mieszane patrole przeszukiwały przedsiębiorstwa, zmuszając do ich opuszczenia najbardziej opornych. W asyście wojska w stoczni im. A. Warskiego odbyła się wymiana przepustek. W wielu zakładach zwolniono najbardziej aktywnych działaczy "Solidarności". Pracę stracili też m. in. popularni dziennikarze.

Miejsc, w których ludzie odważyli się zaprotestować po ogłoszeniu stanu wojennego, było niewiele. W całej Polsce na 7 tys. zakładów zastrajkowało zaledwie 199, a w 40 doszło do pacyfikacji**. Liderzy "Solidarności" zdawali sobie sprawę, że władza, którą wówczas sprawowała Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, dysponuje wielkimi siłami (według analiz historyków*** łącznie było to około miliona ludzi: żołnierzy, milicjantów, funkcjonariuszy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojsk Ochrony Pogranicza i ORMO), w dodatku może wezwać do pomocy wojska Układu Warszawskiego. Liderzy "S" nawoływali do spokoju nie chcąc, aby powtórzyła się tragedia "Wujka". Manifestacją w tamtym okresie były świece wystawiane w oknach w całym kraju, zapalane o godz. 21.

W Szczecinie ludzie zaprotestowali na ulicach po kilku miesiącach. Wielkie manifestacje przeszły przez miasto 3 i 4 maja 1982 r. Kolejne miały miejsce w sierpniu 1982 r., a przyczyną jednej z nich był pogrzeb syna i synowej Mariana Jurczyka, w których samobójczą śmierć wielu nie wierzyło i nie wierzy do dziś. Do demonstracji i starć z milicją doszło także 3 maja, rok później.

Pobici

Wtedy na wolność wychodziło coraz więcej zatrzymanych podczas "nocy generała", w tym część internowanych w Wierzchowie. To środowisko głośno mówiło, już na samym początku stanu wojennego, że został on wprowadzony niezgodnie z prawem. Internowani próbowali walczyć z władzą wykorzystując prawo. 13 lutego 1982 r. przeszli "ścieżkę zdrowia" – kilkadziesiąt osób zostało dotkliwie pobitych. Za co? Oficjalnie za nieposłuszeństwo i krnąbrność, nieoficjalnie za to, że więźniom udało się znaleźć i zdemontować podsłuch w jednej celi. Aby ukarać internowanych, do zakładu ściągnięto z domów dodatkowo 43 funkcjonariuszy. Podczas odprawy, od zastępcy kierownika działu ochrony ZK, dostali instrukcje: "internowanych nie należy bić po głowie, ale tak, żeby się zesrali". Kilku funkcjonariuszy dostało pałki szturmowe, tarcze i kaski, reszta zwykłe pałki i kaski. Na korytarzach oddziału, gdzie znajdowały się cele z internowanymi, rozwinięto węże strażackie i podłączono do hydrantu. Zaczęło się otwieranie cel i bicie. Wielu pobitych nie miało na plecach ani kawałka białej skóry – wszędzie były siniaki od razów. Obrażenia mieli także na tylnych częściach głów. Jeden z pobitych został kaleką. Internowany Jan Tarnowski doznał wstrząśnienia mózgu. On pierwszy złożył zawiadomienie w prokuraturze o tym, co się stało.

Prokuratura, do której wpłynęło 38 podobnych zawiadomień, prowadziła wprawdzie śledztwo, ale stwierdziła, że funkcjonariusze bili tylko agresywnych więźniów, którzy się na nich rzucili, a niektórych nawet osłaniali (tylko nie umieli powiedzieć przed kim). Ostatecznie Wojskowy Sąd Garnizonowy, który rozpatrywał sprawę uznał, że miała "nieznaczny stopień społecznej szkodliwości czynu".

Akurat wtedy do Wierzchowa wybrał się z duszpasterską wizytą bp. Jan Gałecki. Nie chciano go wpuścić – władza nie chciała, aby ktokolwiek zobaczył pobitych więźniów. Ale biskup uparł się i powiedział, że w takim razie odprawi mszę w miejscowym kościele opowiadając ludziom, po co tu przyjechał. Został wpuszczony.

Życie podziemne

Wymiar sprawiedliwości był łagodny wobec funkcjonariuszy, ale już nie wobec tych, którzy działali w podziemiu dalej, wbrew lękom, jakie budził stan wojenny. Zanim wojsko otoczyło stocznię Warskiego, do strajkujących przybiegli studenci – też strajkujący w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Szczecinie. Z okien uczelni widzieli w nocy 13 grudnia, jak do budynku telewizji wchodzi wojsko. Do stoczni pojechali m. in. Teresa Hulboj i Marek Adamkiewicz, z Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Milczanowski wręczył im listę nazwisk osób, które trzeba było ostrzec przed zatrzymaniem. Studenci przeważnie przychodzili za późno: zastawali wyważone drzwi i puste mieszkania. Marek pojechał do stoczni, robił notatki obserwując, co się dzieje. Teresa wróciła na uczelnię. Rektor Józef Kopeć przekonał, że dalszy opór nie ma sensu. Zabrali powielacze i zapasy papieru – cała opozycja korzystała z tego przez dłuższy czas. Teresa drukowała ulotki, kolportowała. Gdy wpadła, została skazana na 2,5 roku więzienia. Wypuścili ją po 8 miesiącach, ze względu na zły stan zdrowia. Marek, po pacyfikacji stoczni, ukrywał się jakiś czas, potem wpadł – dołączył do tych w Wierzchowie, zdążył jeszcze zaliczyć "ścieżkę zdrowia".

W tamtym czasie podziemie na Pomorzu Zachodnim to nie były miliony (a przecież "Solidarność" liczyła 10 milionów członków), ani nawet tysiące osób. Najaktywniejsi siedzieli w zamknięciu, wielu ludzi wpadło w apatię, w otępienie. A jednak powoli coś zaczęło się odradzać. Znaleźli się tacy, jak Teresa, którzy pisali, składali, drukowali, kolportowali wydawnictwa podziemne. Pojawiało się coraz więcej ulotek, pism, wreszcie książek, a nawet kaset video z dobrymi filmami, choć bardzo kiepskiej jakości, setki razy oglądanymi na seansach w prywatnych mieszkaniach – jak choćby "Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego. Na kasetach magnetofonowych odtwarzano, aż do zdarcia, nagrania kabaretów Jana Pietrzaka i Zenona Laskowika, piosenki Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego. W domach odbywały się spektakle teatralne, w kościołach występy znanych aktorów i pieśniarzy. Pojawiły się podziemne kalendarze, znaczki, kartki okolicznościowe. Wiele z tych rzeczy rozprowadzanych jako "cegiełki" – dochód przeznaczano na pomoc dla internowanych, aresztowanych i ich rodzin. Działał Biskupi Komitet Pomocy dla Osób Represjonowanych, z Zachodu przemycano maszyny drukarskie. Ludzie pomagali, jak mogli, chociażby udostępniając lokal na nielegalne spotkanie, czy przechowując kogoś, kogo właśnie szukała Służba Bezpieczeństwa.

Ale wielu miało wrażenie, że stan wojenny przetrącił "Solidarności" kręgosłup. Gdy z więzienia wychodził Andrzej Milczanowski – w 1984, a potem Marian Jurczyk, najbardziej oddane sprawie zastępy działaczy opozycji liczyły wówczas w województwie szczecińskim – według ustaleń Milczanowskiego – może 200 osób, a może mniej.

Reszta trwała z dnia na dzień. Po latach ktoś napisze, że ludzie nie czekali na nic, bo stan wojenny zabił nadzieję.

Agnieszka Kuchcińska-Kurcz

*J. Eisler. Ocena stanu badań i refleksja współczesna nad stanem wojennym. W: Stan wojenny w skali kraju i Pomorza Zachodniego. Informacje źródłowe i refleksje. Szczecin 2005.
**tamże
**W. Roszkowski. Najnowsza historia Polski 1980-2002. Warszawa 2003.